czwartek, 27 maja 2010

Koszty - część druga

Doszedł bilet lotniczy:

Zaświadczenie o niekaralności - 50zł
Wiza - 390zł
Zdjęcie do paszportu - nie pamiętam, koło 20zł chyba
Paszport - 140zł
Bilet Warszawa-Toronto i z powrotem - 2 719,49zł (chyba "dziękujemy ci islandzki wulkanie o dziwnej nazwie ;)

Razem: 3 319,49zł

Ponieważ Kris pytał o ubezpieczenie - o ubezpieczeniu myślałam, ale nadal nie mogę zdecydować, czy wykupić polskie, czy to, co proponowałeś. Myślę, że teraz już się będę zabierać konkretnie za takie rzeczy ;)

Hm...

Jakoś nie mam ostatnio weny. Mój problem polega na tym, że my z Panem Koalą bardzo dużo ze sobą rozmawiamy i wszelkie przemyślenia i teorie, które potrzebuję z siebie wyrzucić, wyrzucam podczas dyskusji z nim. Nie jest to problem sensu stricte, ale problem na linii ja-pisanie bloga ;)

Dobija nas pogoda, jest koniec maja, a to co jest na dworze nijak nie wygląda na akceptowalne dla nas temperatury. Motocykle bidne stoją i czekają na jakiś cieplejszy dzień, na szczęście od czasu do czasu jakiś się trafia (np. wczoraj łyknęłam 200km jako rozgrzewkę przed weekendowym zlotem). Tymczasem Kris donosi, że w Toronto upały... W tym roku w Toronto była wyjątkowo łagodna zima, a teraz praży słońce, jak znam życie, to po naszym przyjeździe trafi się zima stulecia i wyjątkowo zimne lato ;)))))

Nadeszła wiekopomna chwila i mamy zarezerwowane bilety do Kanady :) Dokładnie 19 września o godzinie 20:15 (czasu kanadyjskiego) nasze osoby zaszczycą swoją obecnością ziemię kanadyjską :) Emocji sporo, bo zarezerwowanie biletu przeniosło wyjazd ze sfery "gadamy" w sferę "no to trzeba zacząć się zbierać".

W ten weekend wybieramy się na zlot, więc przed nami ok 370km z jedną stronę, a prognozy pogody zmieniają się z minuty na minutę. Tak jak mamy mniej więcej pewność, że jutro deszcz nas ominie, tak prognozy w niedzielę wahają się od lekkiego deszczyku późnym popołudniem, po napierdzielanie deszcze cały dzień, przez całą trasę. Niestety przeciwdeszczowych kondomów nie posiadamy, więc jak nas dorwie na  trasie to będzie cudownie. Ciuchy texowe przemakają później niż dżinsy, ale jednak.

A oto nasze maleństwa:
Moje
Image Hosted by ImageShack.us

Pana Koali:
Image Hosted by ImageShack.us


Wiem, wiem, są piękne :)

Tymczasem wracam do kontemplowania przepięknej pogody i planowania co mam jutro ze sobą zabrać, żeby się po pierwsze nie zatelepać na śmierć podczas trasy, a z drugiej strony przeżyć długi wieczór na świeżym i zimnym powietrzu...

sobota, 10 kwietnia 2010

...

Nie jestem w stanie zrozumieć, jak można wsadzić do jednego samolotu całe dowództwo sił zbrojnych, prezydencką parę, wicemarszałków i inne najważniejsze osoby w państwie. Logika nakazuje wysyłać ich osobno :(

czwartek, 11 marca 2010

Pręty i bambusy czy magiczne ręce

Byłam wczoraj na masażu, pierwszy raz w życiu. Było bosko, Pan (chyba) Witek mi dzielnie rozgniatał tłuszcz i wcierał olejek, a przy okazji sobie trochę pogawędziliśmy. I tu  potrzebny jest mały wstęp wyjaśniający.

Jakiś czas temu pracowałam w pewnej firmie i miałam w dziale bardzo ulubioną koleżankę, nazwijmy ją Dorotką. Dorotka nie narzekała na finanse z racji poślubienia pana Dyrektora z owej firmy, a w moim dziale była głównie po to, żeby zgarniać kasę robiąc niewiele i czekać na upragnioną ciążę. Miała wiele wkurwiających przypadłości, a jedną z nich było nieustanne wymienianie co ją ile kosztowało i zwykle były to kwoty powalające dla osoby zarabiającej wówczas niewiele ponad 2000brutto. Ponieważ Dorotka swego czasu spasła się mocno, postanowiła się mocno odchudzić, oczywiście jak najmniejszym kosztem (fizycznym znaczy się). Znalazła jakąś magiczną Panią w okolicach swojej hacjendy, która opracowała jej dietę i wykonywała katorżnicze masaże prętami. Masaże bolały jak jasna cholera, a Dorotka każdy z nich przypłacała konkretnymi siniakami, o których opowiadała przegryzając marchewkę. W ogóle mam wrażenie, że jej dieta była oparta na jabłkach i marchewkach, co jest dość kuriozalne jak na moją wiedzę, ale tym razem nie o tym. Prawie za każdym razem również podkreślała, że płaci owej Pani 250zł za każdą wizytę, ale są to dobrze wydane pieniądze, bo schudła, a teraz pręty genialnie modelują jej ciało. Stwierdziłam, że modelowanie ciała brzmi kusząco, ale jednak miałabym opór przed wydaniem takiej kasy za to, że mnie ktoś skatuje prętami, więc temat poszedł w zapomnienie, szczególnie, że zmieniłam pracę i mogłam nareszcie od ulubionej Dorotki i jej opowieści się odizolować.

Od czasu do czasu kusiły mnie jednak zabiegi wspomagające walkę z cellulitem i tłuszczem, ale z racji cen jakoś nie przystępowałam do działania. Aż odkryłam, że na basenie, do którego chadzamy jest gabinet masażu i 45-minutowy masaż rozbijający tłuszcz kosztuje 60zł, więc zażyczyłam sobie zestaw dziesięciu na urodziny. Przytulny, mały pokój, fachowy stół (taki z dziurą na pysk ;)), przyciemnione światło, relaksująca muzyka i miły Pan, profesjonalnie zabierający się za moje fałdy. Zapytałam, czy będę miała siniaki, bo wiele słyszałam o tych zabiegach, Pan stwierdził, że może parę wyjść, jeśli mam skłonności, ale generalnie nie powinny. I zaczął opowiadać o alternatywnych usługach istniejących na rynku, z których jedną jest masaż bambusami. Trafiła do niego Pani po takim masażu - jak ją zobaczył zapytał, czy miała wypadek, bo kobieta nie miała siniaków, tylko była jednym wielkim siniakiem. Wymienił również Panią z wioski X, która masuje prętami i ma teorię, że siniaki muszą być, bo jak się goją, to się spala tłuszcz. Zaczęłam się śmiać i mówię, że pracowałam z dziewczyną, która do niej chodziła i płaciła za to jakieś koszmarne pieniądze. Pan potwierdził, że za serię 10ciu zabiegów plus przygotowanie diety, Pani z prętami zgarnia jakieś 3000zł.
Oczywiście musiałam dopytać, jak to jest z tymi siniakami - otóż jest to prawda, że gojenie siniaków spala tłuszcz. Ale oprócz tłuszczu spala również parę innych rzeczy, takich jak mięśnie, bądź ochronę stawów (albo ścięgien, coś mogłam pomylić, bo mi błogo było :)). A przy okazji można uszkodzić naczynia krwionośne zbyt gwałtownym naciskiem. Wspólnie pobiadoliliśmy nad głupotą ludzką, która powoduje, że znajduje się mnóstwo ludzi, którzy są gotowi zapłacić ciężkie pieniądze za zrobienie sobie krzywdy, Pan dodatkowo pobiadolił nad stanem wykształcenia polskich masażystów.

Masaż był boski, jak już wspomniałam, krew mi krążyła jeszcze przez parę godzin, miałam ładnie zaczerwienioną skórę i wydzielałam takie ilości ciepła, że Pan Koala podejrzewał gorączkę. Wmówiłam sobie, że już widzę efekt, chociaż na logikę jeszcze takiego na pewno nie ma :) Ale czuję się rewelacyjnie i już się nie mogę doczekać jak to będzie wyglądać po całej serii. Nieco mnie bolą niektóre części, no ale cóż, domyślam się, że rozbijanie nagromadzonego tłuszczu do przyjemnych i bezbolesnych nie może należeć. Mam szczerą nadzieję, że ładnie mi się to skomponuje z dietą i treningiem, który sobie opracowałam.

Na temat diety i treningu jeszcze pojawi się notka, bo to kolejny interesujący temat i przykład ludzkiej ignorancji. A póki co idę dalej chichotać wrednie i wspominać posiniaczoną Dorotkę zagryzającą marchewki :)))))

poniedziałek, 1 marca 2010

Przystojni mężczyźni i brutalne kije

Odczuwając potrzebę lepszego zrozumienia naszej wkrótce-tymczasowej-ojczyzny, obejrzeliśmy wczoraj finałowy mecz hokeja USA vs Kanada, który to nasza wkrótce-tymczasowa-ojczyzna wygrała 3:2, zdobywając tym samym złoty medal olimpijski.

Kanada na punkcie hokeja ma totalnego fioła. A ściślej ma fioła na punkcie praktycznie każdego sportu wymagającego założenia łyżew, przy czym hokej ma status religii narodowej. W naszym pięknym kraju nad Wisłą hokej specjalnie popularny nie jest, dość wspomnieć, że oprócz igrzysk, ani razu na żaden mecz w TV nie udało mi się trafić. Oczywiście wszyscy znają Czerkawskiego i mojego osobistego ulubieńca Oliwę, który niejeden nos złamał i swój również niejeden raz składał, ale poza tymi panami, ów sport specjalnych emocji w Polsce nie wzbudza.
Hokej powstał de facto w Kanadzie, więc wszelkie gorące uczucia nie dziwią, pomimo tego, że wymyślili go nudzący się angielscy żołnierze. Ale w gruncie rzeczy cała Ameryka Północna się na Anglikach opiera, więc wnioskuję, że nie stanowi to dla Kanadyjczyków problemu. Michaelem Jordanem hokeja jest Wayne Gretzky, Kanadyjczyk (a jakże), który (za Wikipedią):
"Ustanowił 40 rekordów zdobytych punktów sezonu regularnego, 15 rekordów play-off, 6 rekordów meczu gwiazd NHL, zdobył 4-krotnie Puchar Stanleya z Edmonton Oilersoraz zdobył 9 razy tytuł MVP sezonu i 10 razy Art Ross Memorial Trophy. Jest jedynym jak dotąd zawodnikiem, który kiedykolwiek zdobył ponad 200punktów w sezonie zasadniczym. W 15 sezonach NHL, a w 13 z rzędu, zdobył ponad 100 punktów". 
Karierę zakończył w 1999r., a obecnie całą Kanada kocha Sidneya Crosby, który nie dość że jest typowany na następcę Gretzkiego, to jeszcze wczoraj strzelił Amerykanom bramkę śmierci w dogrywce.

Jedyny kontakt, który miałam kiedykolwiek z hokejem to był pseudohokej na sali podczas wuefu w liceum. Charakteryzował się ogólnym chaosem, niezorganizowaniem i swoistym sadyzmem jak się weźmie pod uwagę, że żadna z nas nie miała ochraniaczy na nogach. Tymczasem prawdziwy hokej mnie urzekł i raczej nie będę miała problemu, żeby się do niego przekonać, a nawet już sprawdzaliśmy ile kosztują bilety w Toronto :) Niestety nadal nie wiemy, bo rozpiętość cenowa na różnych stronach była taka, że się poddaliśmy i postanowiliśmy sprawdzić po prostu na miejscu. Hokej mi się podoba, bo jest szybki i brutalny i pewnie podobałby mi się jeszcze bardziej, gdybym potrafiła nadążyć za krążkiem i go widziała więcej niż przez 30% meczu. Może na żywo lepiej widać, a może to kwestia przyzwyczajenia, ale w TV naprawdę mam problem, żeby to małe czarne cholerstwo znaleźć inaczej niż wnioskując po ruchach zawodników :) Generalnie lubię brutalne sporty, być może to jakiś pierwotny atawizm, ale zwyczajnie lubię jak się panowie po pyskach piorą. Co z kolei dało mi do myślenia, dlaczego zarówno Amerykanie jak i Kanadyjczycy nie lubią piłki nożnej. Otóż jakby się nad tym zastanowić, Amerykanie lubują się w czterech dyscyplinach, z których trzy mają w sobie sporą dawkę przemocy (football, koszykówka i hokej), a jednego kompletnie nie rozumiem i podejrzewam, że to taka gra dla mniej kumatych, bo właściwie nic się nie dzieje ;) (czyli baseball). Kanadyjczycy z kolei kochają  hokej, gdzie rozpłaszczanie się na ścianie z plexi, efektowne przewrotki i pranie się po ryjach jest na porządku dziennym. Dla nich taka piłka nożna musi być nie dość, że wolna i nudna, to jeszcze wypełniona panienkami, które ledwo się palcem tknie, a już cierpią za miliony.

Póki co, perspektywa jest obiecująca. Nie dość, że łyżwy, które uwielbiam, to jeszcze hokej, który jak poznam jeszcze lepiej, to pewnie nawet zacznie u mnie wzbudzać emocje ;) Na razie główne emocje to przystojni panowie, których wśród hokeistów nie brakuje, ale jak tylko zobaczę krążek, to na pewno skupię się na grze ;)

wtorek, 23 lutego 2010

Koszty - część pierwsza

Postanowiłam rozpocząć podsumowanie kosztowe naszego wyjazdu. Co jakiś czas będę dopisywać kolejne części, w miarę jak się będą pojawiać kolejne koszty.

Póki co sytuacja wygląda następująco (koszt od osoby):

Zaświadczenie o niekaralności - 50zł
Wiza - 390zł
Zdjęcie do paszportu - nie pamiętam, koło 20zł chyba
Paszport - 140zł

Razem: 600zł

czwartek, 11 lutego 2010

Nasza decyzja - cd.

Wiemy już dlaczego Kanada, czas na podsumowanie, dlaczego w ogóle chcemy wyjechać.

Jakbym chciała napisać w skrócie i jednym zdaniu, napisałabym, że jestem Polską zmęczona. Ale ciężko mi z reguły na jednym zdaniu poprzestać, więc będzie rozwinięcie :)

Oboje skończyliśmy w Polsce studia, Pan Koala takie mało przyszłościowe (przynajmniej u nas w kraju), ja teoretycznie dające możliwości na karierę i dostatnie życie. Innymi słowy, On jest po geografii, ja po ekonomii, oboje na państwowych, liczących się w Polsce uczelniach. Najpierw nie mogłam znaleźć pracy, bo po skończeniu studiów w kraju było 20% bezrobocia i absolwentka bez doświadczenia nie była poszukiwanym "towarem" na rynku pracy. Ale po roku pałętania się jako przedstawiciel handlowy, innych dziwnych form zarobkowania, aż w końcu po sześciu miesiącach bezrobocia dostałam pracę w ogólnie pojętych finansach. Potem zmieniłam firmę na dużą korporację i spędziłam tam 3 lata. Korporacje są dla mnie ciężkim orzechem do zgryzienia, bo jestem za pyskata i pomimo starań, ciągle byłam "niepolityczna". Niestety okazało się, że korporacje są jedynym sposobem na przyzwoite pieniądze w tym kraju, ale chcąc kupić mieszkanie/dom, podróżować i realizować swoje hobby, obie osoby muszą w owej korporacji pracować. Ja mam to szczęście, że mam ogromną pomoc od Mamy i gdyby nie ona, nie byłabym w stanie żyć tak jak żyję. W grudniu się z korporacją rozstałam, z nieukrywaną ulgą.
Pan Koala miał mniej szczęścia i po studiach nie miał koncepcji co on ma w ogóle po tej geografii robić i pracował w różnych miejscach, które spowodowały mały bałagan w jego CV, w końcu wyjechał na pół roku do Szkocji, gdzie mu się nie podobało. Po powrocie dostał pracę jako pracownik tymczasowy w firmie, która zajmowała się nareszcie tym, co go interesowało. Jednak ponieważ rzecz dzieje się w Polsce, nie obędzie się bez ALE. Miał nadzieję, że jak będzie ciężko pracował i dawał z siebie wszystko, firma go doceni i zatrudni na stałe. Więc tyrał jak głupi za psie pieniądze, żeby się wykazać, a szansa na zatrudnienie malała z miesiąca na miesiąc. Po roku był tak zniechęcony i rozżalony, że mu powiedziałam, żeby rzucił to w cholerę, jeśli ma się tak zadręczać. Zaczął studia podyplomowe w nowej dziedzinie i... dupa. Jest w zaklętym kręgu: nie dostanie pracy na niskim stanowisku (np magazynier), bo ma wyższe wykształcenie. Na specjalistę natomiast nie ma doświadczenia. I tak od 7 miesięcy. Frustracja i bezsilność sięga zenitu, bo gdzie się nie spojrzy, bez znajomości szans na pracę nie ma.

Pomimo tego, że nie żyje się nam źle, zostaliśmy postawieni w sytuacji, w której mamy tego kraju dosyć - ja musiałabym się męczyć w polskich korporacjach, w których ważniejsze jest to, czy spełniasz misję firmy, niż to, że chcesz coś pożytecznego zrobić, a On musi liczyć albo na sygnał od znajomych, albo iść na kelnera. I mamy już tego dosyć. A jakbym się chciała przekwalifikować? Też bym nie dostała pracy, bo w nowej działce nie miałabym doświadczenia. W Polsce masz 3 wyjścia:
1. Jesteś lekarzem, albo prawnikiem, albo ekonomistą albo informatykiem i pracujesz w korporacji. Jak już zostaniesz kimś z powyższych, będziesz nim do końca życia, bo przekwalifikowanie graniczy z cudem.
2. Masz wystarczająco nerwów, zdrowia i samozaparcia i zakładasz swoją firmę.
3. Wyjechać do Warszawy.
Wtedy masz szansę na w miarę dostatnie życie.

A my byśmy chcieli mieć spokój, robić to co lubimy, być za to docenianymi i dobrze opłacanymi. Uprzedzając krytykę - wiem doskonale, że na początku będziemy pracować w Kanadzie za minimalne stawki, niekoniecznie robiąc coś wymarzonego. Tylko że w Kanadzie, jak będziemy oboje pracować za minimalne stawki, to i tak nam wystarczy na wynajem mieszkania i normalne życie na początku. Jak byśmy chcieli zostać na stałe, kupić samochód i dom, to oczywiście stawki muszą się podnieść. Ale w Toronto można po 4 latach pracy jako asystentka aplikować na asystentkę dyrektora generalnego i zarabiać 75tys$ rocznie! W Polsce takie szanse to naprawdę okazja, która się rzadko trafia.

To tyle z kwestii ekonomicznych.
Oprócz tego, oboje zawsze chcieliśmy mieszkać w innym kraju, może na stałe, może nie, ale wyjechać, poznać coś nowego, znaleźć się w miejscu, gdzie nie wiesz co jest za rogiem i dopiero odkrywasz, w którym sklepie sprzedają najlepsze bułki. Poznawać ludzi, z całego świata, o różnych kolorach skóry, którzy opowiedzą Ci o swoim świecie i swoim kraju. Wyjechać i poczuć powiew świeżości i nowości.

Niestety Polska jest jeszcze krajem zaściankowym, biednym i zamkniętym jeśli chodzi o umysły. To się zmienia, naprawdę, skłamałabym mówiąc, że stoimy w miejscu, ale my chcemy zmiany radykalnej, a nie tkwić obserwując ewolucją, tęskniąc cały czas za czymś, co być może mogło by nas spotkać.

czwartek, 4 lutego 2010

Nasza decyzja

No właśnie, decyzja, skąd się w ogóle wzięła ta nieszczęsna Kanada? Jakby nie było, od czasu wejścia do UE praktycznie cała Europa stoi przed nami otworem, więc po kiego licha pchać się za Ocean?

O wyjeździe oboje myśleliśmy od dawna, ale oboje byliśmy w związkach z ludźmi, którzy wyjeżdżać nie chcieli i jakoś się życie toczyło w Polsce. Ale gdzieś tam w duszy grała tęsknota, żeby wyjechać, poznać nowy kraj, spróbować sił gdzieś indziej...

Kiedyś chciałam jechać do Irlandii, ale dostałam dobrą pracę w Polsce i tak zostało. Pan Koala kiedyś mieszkał 6 miesięcy w Glasgow i postawił stanowcze veto jeśli chodzi o Wyspy. Hiszpański znam za słabo, a najważniejsze, to że Europa pogrążyła się w kryzysie i pakowanie się w takim momencie do któregokolwiek z krajów, było by poronionym pomysłem. Więc Europa odpadła w przedbiegach.

Najpierw chcieliśmy jechać do Australii. Po pierwsze - ciepło, a my lubimy ciepło, zima jest zła. Po drugie - ciepło, znaczy motocyklem można śmigać praktycznie cały rok. Po trzecie - woda, a ja uwielbiam wszelkie wodne sporty. Niestety pojawiły się też problemy - akurat jak zaczęliśmy się orientować w temacie, świat pogrążył się w mniej lub bardziej uzasadnionej histerii w kwestii stanu swojej gospodarki i Australia, pomimo odległości i niewielkich problemów, wstrzymała rozpatrywanie wiz pracowniczych. Rozpatrywano tylko wizy rozdawane przez dane stany i regiony, a ja nie chciałam jechać w jedno miejsce, które z dużym prawdopodobieństwem było by zadupiem zapomnianym przez wszystkich bogów świata, bo w takich miejscach właśnie Australii brakuje ludzi. Inna sprawa, że cały proces wizowy, wszystkie okołowizowe koszty i bilety, sumują się w dość szokujące wartości i zaczęliśmy mieć wątpliwości, czy chcemy tak bardzo ryzykować. Zawsze może się okazać, że tęsknimy, że to za daleko, że sieroty emigracyjne jesteśmy i nam nie wyjdzie, albo zwyczajnie się nam nie spodoba i wtedy będziemy mieć poczucie pieniędzy wyrzuconych w błoto. W międzyczasie ja dostałam podwyżkę i teoretycznie lepsze stanowisko, przyszła wiosna i myśli o wyjeździe poszły tymczasowo w kąt.

Powróciły na jesieni, kiedy mi się już konkretnie zaczęło w robocie chrzanić, plus załapaliśmy tradycyjnego jesiennego doła. Nudząc się kiedyś w pracy, przypomniałam sobie, że kiedyś myślałam o Kanadzie i że mają równie sensowną politykę imigracyjną co Australia (w przeciwieństwie do USA, do których obecnie wjechanie z legalnym pozwoleniem na pracę graniczy niemal z cudem). Zaczęłam grzebać w przepisach, zasadach, robić testy, szukać forów i blogów, w końcu zainteresowałam się programem International Experience Canada (w 2009 się jeszcze nazywał Youth Mobility Program). W opcji "Work&Travel" zostaje przyznana wiza wraz z pozwoleniem na pracę na 12 miesięcy. Koszt wydania wizy to niecałe 400PLN, czyli taniocha, jak na wizy przynajmniej. W trybie ekspresowym wymieniliśmy paszporty na biometryczne, 23go grudnia wysłaliśmy potrzebne dokumenty, a w Wigilię dostaliśmy zgodę i Letter of Introduction :))))
Trzeba przyznać, że szybkość Ambasady mnie mile zaskoczyła. Planujemy wyjechać najpóźniej w październiku, a najchętniej we wrześniu - skorzystamy z większości sezonu, a do Toronto dotrzemy jeszcze przed śniegami i mrozem.

Przez ten rok chcemy się przekonać jak zareagujemy na emigrację, jak nam się będzie podobać i wtedy zadecydujemy co dalej. Planów "co dalej" jest pięć:
1. W trakcie tego roku znajdujemy pracodawcę, który nas pokocha miłością matczyną i zaoferuje nam kontrakt, który posłuży nam do złożenia wniosku o stały pobyt.
2. Rok będzie przyjemny, ale zatęsknimy za Europą i wrócimy do Polski.
3. Rok będzie przyjemny, ale zatęsknimy za Europą i wrócimy do innego europejskiego kraju, w zależności, który się podniesie z kolan.
4. Rok będzie przyjemny, ale nie uda się nam znaleźć pracodawcy chętnego do pomocy przy wizach i wracamy do Europy.
5. Okazujemy się kompletnymi sierotami i łamagami, pracy nie mozemy znaleźć, wszystko nas przeraża, wkurza i codziennie płaczemy w poduszkę, aż w końcu pakujemy manatki i wracamy wcześniej.

W punkcie piątym rzecz jasna nieco przesadziłam, ale zawsze może się zdarzyć, że sobie nie poradzimy, nie? No dobra, w głębi duszy wiem, że nie :) Ale opcja, że nam się nie spodoba, już ma jakiś stopień prawdopodobieństwa.

Co zostawiamy w Polsce i dlaczego chcemy ją opuścić? W następnym odcinku :)

piątek, 29 stycznia 2010

Przywitanie i wprowadzenie

Zastanawiam się od jakiegoś czasu jak zacząć, bo wiadomo, początek ważny jest i nie może być sztampowo, ani infantylnie, a powinno dowcipnie i z gracją. Nie wiem na ile mi dowcipu i gracji wystarczy, ale pomyślałam, że zacznę od małego wyjaśnienia skąd w ogóle to Koalkowo jest. Nie, nie mamy po 15 lat i nie jesteśmy rozsadzanymi przez hormony i inne badziewia nastolatkami nie potrafiącymi znaleźć sensu życia, wręcz oboje mamy uraz do zdrobnień, a ja dostaję prawdziwego szału jak słyszę „kozaczki”, „pieniążki” i „kurtałki” tudzież „kurteczki”. Ale jak facet wstaje rano i nie dość, że taki słodko zaspany jest, to jeszcze mu po bokach z włosów się robią uszy koali od spania, to inaczej jak koalką go nazwać nie można :) Ponieważ czasem mu w tym imydżu towarzyszę, to oboje się snujemy po domu jak dwie koale i to określenie przylgnęło tak mocno, że zakładając wspólnego bloga nie było wyjścia, jak tylko występować jako Państwo Koalowie z Koalkowa :)

Jak już wspomniałam w opisie, bloga założyliśmy z dwóch powodów – po pierwsze kiedyś prowadziłam swojego, ale robiłam to nieregularnie i z czasem porzuciłam, a jednak nadal czuję potrzebę wypisania się, bo to lubię. Po drugie, przygotowujemy się do wyjazdu do Kanady i od czasu podjęcia decyzji odwiedziliśmy mnóstwo stron, blogów i forów z ludzkimi opowieściami i radami i poczuliśmy, że powinniśmy też dać coś w zamian. Może kiedyś ktoś będzie poszukiwał informacji z pierwszej ręki, trafi do nas i rozjaśnimy mu wątpliwości, bądź odpowiemy na pytania.

Stąd też blog będzie dwutorowy – z jednej strony będę pisać (pewnie głównie ja, ale Pan Koala mam nadzieję, też się będzie czasami ujawniał) o zwykłym życiu, przemyśleniach i o tym, o czym w danym momencie będę chciała napisać, z drugiej strony chcę opisywać proces przygotowań do wyjazdu, a potem już na miejscu dawać znak, że żyjemy i jak żyjemy. Po części będzie to również miejsce dla naszych bliskich, którzy pozostawieni po tej stronie Wielkiej Wody będą mogli wpaść i sprawdzić co u nas słychać.

Na razie to by było na tyle. Czy dowcipnie i z gracją, to nie wiem, ale przynajmniej uniknęłam „Jesteśmy z Poznania i lubimy motocykle…” :)