środa, 29 września 2010

Życie bez internetu...

.. jest do dupy. Naprawdę, to jest jakaś masakra, ja nie wiem Baśka jak Ty to tak sługo przeżyłaś ;) W dzień jeszcze można się przejsć do biblioteki, ale pojawia się inny problem - na przykład dzisiaj zajęte są wszystkie stoliki, które mają przy sobie gniazdka z prądem, a my Maców nie mamy i baterie nam 7 godzin nie trzymają...

Generalnie to się zagnieżdżamy :) Dzisiaj dzwonię po nowy internet, bo Primus oświadczył, że nie dostarczają w naszą okolicę, więc jeśli nie dostarcza też Teksavvy, to sobie strzelę w łeb, bo będzie trzeba wejść w smutną współpracę z Bellem albo (fu, tfu) Rogersem. W domu mamy więcej miejsca niż rzeczy, więc jeden pokój na razie stoi nieużywany. Upolowaliśmy wszystko co najpotrzebniejsze, więc jest w czym jedzenie ugotować, wodę zagotować i na czym spać. Z ulgą stwierdzam, że mój organizm i psychika bardzo się cieszą z faktu ponownego przyjmowania domowego żarcia :)
Ikea w weekend jest koszmarem chyba na całym świecie. Stada ludzi wałęsające sie w te i we wte, a potem stojących w kasie, sa naprawdę imponujące. Na szczęście tutejsza Ikea ma coś takiego jak kasy samoobsługowe, jak masz do 15 rzeczy i płacisz kartą. Podchodzisz, skanujesz, płacisz i adios. Bardzo wygodna rzecz. Poza tym mam wrażenie, że dla Kanadyjczyków Ikea jest jednak tańsza niż dla Polaków w Polsce. Na przykład taka kanapa http://www.ikea.com/ca/en/catalog/products/S29839461 kosztuje 1 099$ plus podatek, czyli ok 1 242$, a w polskiej Ikei 2 499PLN. Ja wiem, że w wartościach bezwględnych w polsce jest taniej, ale śmiem twierdzić, że łatwiej Kanadyjczykowi uciułać te 1 242$ niż Polakowi 2 499PLN.

Co siłą rzeczy sprowadza nas do tematu pracy. Tak jak podejrzewałam, z jakąkolwiek pracą nie ma problemu. Wczoraj byliśmy w Manpower i mają praktycznie cały czas oferty najprostszych prac typu składanie kartonów, czy dźwiganie pudeł dla facetów. Innymi słowy, jak nie masz kasy, a jej potrzebujesz, to się zgłaszasz do agencji i oni takie roboty mają praktycznie od ręki. Płacą 12-14$ za godzinę minus podatek, czyli mniej więcej 9-10,5$. Przyjmując 160h miesięcznie, wychodzi (po najniższej) 1 440$. Razy dwa, czyli prawie 2 900$. Płacimy 1 050$ za mieszkanie, 242$ za sieciówki, pewnie z 70$ będzie za komórki i powiedzmy, że 45$ za internet. Zostaje prawie 1500$. Może za to się nie kupi wypasionej sofy z Ikei, czy zajebistego TV. Ale można z palcem w dupie przeżyć i jeszcze odłożyć. Oczywiście to są założenia, że tego typu robota jest przez cały miesiąc, ale nawet jak wyjdzie mniej, to i tak da się wyżyć. Innymi słowy, nie widzę opcji, zeby nie mieć jak zarobić pieniędzy. A w międzyczasie wysyłam mnóstwo CV, jeszcze mam plan się w dwóch agencjach zarejestrować, prędzej czy później się coś znajdzie biurowego i tej wersji się będę trzymać :) Blisko nas jest na przykład fitness klub, w którym potrzebują recepcjonistki i mam zamiar dzisiaj się tam również zgłosić, głównie chodzi mi o zniżki na klubowe wejścia :)))) A oprócz tego co chwilę potrzebują pracowników w kawiarniach i innych pizzeriach. Miałam nadzieję, ze tak to właśnie wygląda i się nie pomyliłam.

Jedzenie jest tu dość tanie, choć zależy co się chce jeść. Teraz są bardzo tanie warzywa, np w sklepiku koło nas brokuły kosztują 99centów. Upolowaliśmy też ogórki kiszone (koszerne, hahaha), które mają bardziej bolesną cenę, bo słoik kosztuje ponad 4$. Masakra jest z margarynami, nie udało mi się znaleźć niesolonej,więc musieliśmy kupić masło, nie pamiętam dokładnie wagi, ale chyba pół kg za 3$ z hakiem. Drogie jest mleko, jogurty, sery, znaczy pisząc drogie, mam na myśli drogie jak na Kanadę :) Ale już na przykład wędliny, za 5$ kupiliśmy dobre 0,5kg szynki z indyka, koło nas jest promocja na piersiaki z kuraka, kilogram za 9,90$ (zwykle widziałam tak w okolicach 13-15$). Łosoś drogi tak samo jak u nas. Jedząc w domu wychodzi naprawdę tanio, w więszkości sklepów są non stop promocje i to niezłe promocje (puszka groszku za 79centów). W paździenriku planuję zrobić dokładne zapiski i zobaczymy ile nam wyjdzie takie zwykłe życie, czyli jedzenie na codzień w domu, raz-dwa razy w tygodniu coś na mieście, plus jakieś piwko czy inne wino ;)

Pogoda jest niesamowita i na razie nie mogę się do niej przyzwyczaić. Otóż pakując się do wyjazdu, wzięłam większość ciepłych rzeczy, bo w końcu pierwsze pory roku przed nami do jesień i zima. Tymczasem weźmy dzisiejszy dzień - budzę się rano i widze słońce. Myślę sobie "Ok, jest słońce, ale jest przełom września i października, więc nie ufajmy mu aż tak bardzo" (okna są praktycznie nieotwierane, balkonu niet, więc nie bardzo mam jak sprawdzić temperaturę). Tymczasem spokojnie dzisiaj można wyjść na krótki rękaw i gołe nogi, przy czym dobrze mieć jakiś sweter pod ręką, bo jak się wejdzie do cienia, to jest trochę chłodnawo. Jest niby 14 stopni, a ja mam koszulkę na ramiączkach (lub jak mówią Poznaniacy, na naramkach, arrrghhh ;)) i kurtkę dżinsową! Kris mówi, że czasami potrafi tutaj tak być do listopada... Aż się o motocyklu rozmarzyłam :)

Tymczasem pozdrawiamy, jak się dorobimy sieci w domu, to będą jakieś nowe zdjęcia, bo sieć bibliotekowa chodzi różnie a na dodatek ma mnóstwo poblokowanych rzeczy, więc nie mam siły sprawdzać czy wrzucenie zdjęć jest w ogóle wykonalne. Wracam do wysyłania CV, a Pan Koala do siarczystego przeklinania bibliotekowego internetu ;)

niedziela, 26 września 2010

Internetowo-telewizyjno-telefonicznie

Żeby nie było, że w Kanadzie wszystko jest takie super, a w Polsce do dupy, dzisiaj przedstawię Państwu sytuację jak w temacie. Państwo mieszkający w Polsce proszeni są o zachowanie złośliwego chichotu dla siebie ;)

Jak już wcześniej wspominałam, po przyjeździe musieliśmy szybko załatwić kanadyjski numer telefonu - niestety w ferworze emocji i w zamieszaniu ogólnym, zapomniałam o radach Krisa i poszliśmy do Rogersa. Okazało się, że nie podpisując umowy itepe, możemy dostać pakiet za 30$, w którym mamy 150 minut w ciągu dnia (pamiętajmy, przychodzące i wychodzące), nielimitowane wieczory i weekendy, do wyboru jedną z opcji dodatkowych (5 numerów z nielimitowanymi rozmowami, smsami i mmsami, nielimitowane smsy, nielimitowany dostęp do internetu, nielimitowane lokalne rozmowy z Rogersem i Fido lub podwojenie podstawowych minut). Dodatkowo za wyświetlanie kto do ciebie dzwoni 8$, również dodatkowe opłaty za pocztę głosową, połączenie oczekujące, itp. Aha, i 25$ za 500MB darmowego korzystania z sieci. No to mówimy, że nie chcemy tych 500MB - Ok, ale w pierwszym miesiącu musicie chcieć, bo to jest w pakiecie - No trudno... - Aha i 35$ opłaty aktywacyjnej - No cóż, skoro wszyscy tak mają... - Aha, i 2,58$ opłaty dla rządu.
Podliczyliśmy ze trzy razy, wychodzi jak w mordę strzelił 201,16$. Auć.
Dwa dni temu wchodzę na mój rachunek i widzę ponad 232$. JAKIM KURWA CUDEM????? W bojowym nastroju sprawdzam rachunek - "Przykro nam, mamy problemy techniczne, nie możesz sprawdzić swojego rachunku". Kurwa. Zabiję tego cholernego Rumuna, normalnie jaja mu urwę. W końcu udaje mi się sprawdzić co konkretnie wchodzi w skład rachunku - to co policzyłam, plus 13% podatku. Ja wiem, że dla Kanadyjczyków, to jest normalne, ale my często zapominamy, bo niestety, ale tutaj jest taki niemiły zwyczaj, że nie zawsze piszą "5,99+tax". Są po prostu ceny i to ty musisz wiedzieć, czy tax masz doliczyć, czy nie. Skurwiel Rumun, wiedział, że dopiero co przyjechaliśmy i się o podatku ani słowem nie zająknął. A inne sieci nie mają opłaty aktywacyjnej... Innymi słowy, zapłaciliśmy pewnie coś ponad stówkę frycowego, a ja jestem już w nastroju bojowym i w październiku dzwonię i się z Rogersem rozstaję. Stał się dla mnie kanadyjską TePSĄ i go kuźwa nie tknę, jak nie będę musiała.

Mieszkanie wynajęte, więc trzeba załatwić internet. Pffff. Sorry, ale my obcykani w temacie, problemu nie bedzie. Grzecznie sprawdzamy firmę podaną nam przez Krisa. Do wybory mam DSL, ADSL, Dry Loop, Cable i Dial Up. Że co??? Dobra, wiem, że dial up nie chcę, bo to zwykły modem (swoją drogą, gdzie się jeszcze w Polsce modemów używa???). Próbuję się zorientować, czy  przy Dry Loop nie muszę mieć linii telefonicznej, wychodzi na to, że chyba tak, z naciskiem na chyba. Cena tej opcji to 39,95$ plus band rate za 5MB w górę i 800 KB w dół. Band Rate??? Co to jest band rate? Sprawdzam: jest tego dziewięć, ale który niby dla mnie? Chcę sprawdzić - wpisz swój numer stacjonarny. Nosz ja pierdolę, nie mam stacjonarnego! To wpisz sąsiada. !@*#&^$#@^%* Poza tym jest opłata aktywacyjna, 19,99$. I modem, musimy mieć z opcją sieci bezprzewodowej (dwa laptopy), więc 130$. Razem 190$ plus band rate, który nie wiem jaki mam. Aha, to jest za nielimitowaną ilość danych, bo inne oferty mają limity miesięcznego downloadu i uploadu. W końcu znajdujemy coś co się nazywa Primus. Oferują 7MB za 34,95$, bez limitu, z możliwością wynajmu modemu za 3$ miesięcznie oraz po Dry Loop (a jednak bez linii telefonicznej) za dodatkową opłatą 5$. Razem wychodzi 42,95$. Nie wiem czy coś jeszcze dojdzie, ale zamówiłam i czekam co dalej, modem mają przysłać za 7-10 dni.

Dobra, mamy już nieco dosyć, ale jeszcze telefon i TV. Uważam, że TV jest ważna w procesie asymilacji, więc chcę ją mieć. Idziemy do Bella, bo znalazłam pakiet TV+telefon+internet za sensowną cenę (jeszcze zanim zaczęliśmy walkę z poprzedniego akapitu). Prawie zamówiłam na stronie, ale Pan Koala mnie powstrzymał, stwierdzając, że lepiej pójdźmy do sklepu. Dzień dobry, chcemy TV, telefon i internet - Dom, czy mieszkanie? - Mieszkanie - Musicie mieć zgodę właściciela na zamontowanie anteny satelitarnej - SŁUCHAM? - Antena satelitarna - Nie macie kablówki??? - Nie, Rogers ma, my tylko mamy anteny, mieszkacie może na południowym-zachodzie? - Nie, bardziej na pólnocnym-zachodzie. - Och, to będzie problem, tam jest bardzo słaby zasięg, odradzam. - ........... - Ok, w takim razie co z telefonem, z najprostszym planem? - To będzie jakieś 24,95$ - Ale na stronie widziałam za niecałe 15$ - Tak, ale to w pakiecie - @*#$^^@&$&%* - Ale polecam internet, przez pierwsze osiem miesięcy macie promocyjną cenę za SZEŚĆDZIESIĄT GIGA limitu! Naprawdę oszczędzacie! - Ok, to my musimy to przedyskutować...
Decydujemy, że wracamy do hostelu sprawdzić alternatywy. Znajdujemy ów internet w Primusie, potem próbuję ogarnąć telefon. Wychodzi na to, ze najtaniej jest w polecanym przez Krisa Teksavvy, czyli 22,28$ miesięcznie plus 25$ opłaty aktywacyjnej. No i trzeba jeszcze telefon kupić, najtańszy sensowny kosztuje 30$. Razem wychodzi 77$. Stwierdzamy, że na razie nie potrzebujemy telefonu stacjonarnego aż tak bardzo...

Ok, wyczerpani umysłowo bez większego entuzjazmu zaczynamy szukać kablówki. Rogers niby ma w miarę tanio, ale mają dodatkową opłatę, której wysokości mi nie podadzą, dopóki im nie podam mojego adresu i wszystkich danych. Fuck off. Znajduję inna firmę, która ma w podstawowej ofercie m.in. Speed TV (z formułą 1 i chyba MotoGP), hurra! Oj, prawie 50$ miesięcznie... W sumie telewizji aż tak bardzo nie chcemy, poza tym w pełni rozumiemy odcinek Simpsonów, w którym Homer kradł kablówkę. Całkowicie się solidaryzujemy z tym aktem obywatelskiego nieposłuszeństwa.

To jest proszę Państwa jakiś koszmar. Polska jest w tym momencie tak rozwinięta technologicznie, że aż mi dech w piersi zapiera. Wyszło mi, że jakbym chciała mieć kablówkę, stacjonarny, komórkę i internet, to bym płaciła jakieś 142$ a do tego pewnie jeszcze muszę doliczyć ten cholerny podatek, więc razem będzie 160$. Póki co, w październiku zmieniamy operatora komórkowego, zobaczymy jak wyjdzie z internetem, ze stacjonarnego rezygnujemy, a TV zobaczymy jaka będzie oferta Rogersa, który ma podpisaną jakąś umowę z naszym deweloperem. Mamy w mieszkanie już pozakładane gniazdka i kable, może będą mieli dobrą cenę, to się zastanowię, z płaczem, ale może się zdecydujemy. I ja już rozumiem, dlaczego tyle osób korzysta z Bella i Rogersa - bo tu jest jedno wielkie zamieszanie! Prościej jest pójść do nich, wykupić pakiet, przełknąć cenę z milionem opłat aktywacyjnych i mieć po prostu święty spokój.

Ikea po części zdobyta, jutro jeszcze musimy wrócić po materac i kosz na śmieci, a potem atakujemy tani market, żeby zapełnić lodówkę i kupić detergenty :) Mieszkanie nie jest specjalnie eleganckie, ale ma wszystko co jest potrzebne, jest klimatyzacja, mnóstwo światła, dwa pokoje, świeżo malowane, itd. Nie musimy kupować szaf na początek, bo mamy wbudowane trzy. Lodówka jest normalna, za to kuchenka mnie przeraża - pstryknę fotę, żeby pokazać o czym mówię...

Szczęśliwe breloczki kupione:

Image Hosted by ImageShack.us

Postanowiliśmy być oryginalni i kupiliśmy z napisem "Canada" :DDDD Tak, ten złoty wybrał Pan Koala ;)

sobota, 25 września 2010

Wizualnie tak bardziej

Wiele mam do powiedzenia na temat kanadyjskich usług internetowo-telekomunikacyjnych, ale na razie skupię się na zdjęciach :)

W czwartek odpoczęliśmy do południa, próbując doprowadzić do ładu nasze stopy i nogi, po czym pojechaliśmy "w miasto". Odwiedziliśmy CN Tower tymczasowo ukrytą w chmurach:

Image Hosted by ImageShack.us

Takie "małe" jeziorko mamy w okolicy (jak to powiedział nasz instruktor windsurfingu - "nie próbujcie halsować na drugi brzeg" ;)))

Image Hosted by ImageShack.us

Jesień łapie już ładne kolory:

Image Hosted by ImageShack.us

Tuż przy jeziorze są piękne wieżowce (bo my lubimy wieżowce):

Image Hosted by ImageShack.us

A najlepsze jest to, że to są budynki mieszkalne! Ech, tam wynająć mieszkanie i rano wyjść sobie na balkon z widokiem na jezioro...

Dwa statczory dla Agi i Kuby :) Pierwszy statczor to pub i restauracja, a drugi, jak sądzę, pływa:

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Po drodze się trafił cudny Mustang:

Image Hosted by ImageShack.us

Chodniki są tak szerokie, a jakoś nikt nie wpada, żeby na nich parkować...

Image Hosted by ImageShack.us

Wieża od dołu wygląda imponująco, a i tak mam za słaby obiektyw i musiałam ściąć trochę podstawy:

Image Hosted by ImageShack.us

Przypadkiem odkryty browar w starej lokomotywowni (którego wyroby właśnie popijamy ;))

Image Hosted by ImageShack.us

I dowód na to, że aby grać w hokeja trzeba być trochę nie teges na umyśle ;)

Image Hosted by ImageShack.us

Jutro klucze, Ikea i pracowity weekend ogólnie :)

czwartek, 23 września 2010

Małe uspokojenie

Wczorajszy dzień nie oferował stresów i nadmiaru emocji, no może poza faktem, że podpisaliśmy umowę najmu :) Czynnik ludzki okazał się tu bardzo kluczowy. Okazało się, że firma nie do końca tak rozdaje mieszkania każdemu kto chce u nich zamieszkać i również wymagają osoby poświadczającej, że w razie problemów z płatnościami przejmie na siebie ów obowiązek. Ale firma K&G daje trochę więcej swobody działania swoim menedżerom, a my trafiliśmy na chyba najbardziej ludzkiego - Pani Menedżer po prostu ustaliła z nami, że zapłacimy z góry nie dwa, a trzy czynsze i zobowiązujemy się, że do końca listopada wykażemy się zatrudnieniem. Stwierdziła, że zwykle stara się takich rzeczy nie robić, ale jesteśmy "nice people" i rozumie naszą sytuację i też nie chce, żebyśmy mieszkali w piwnicy i stara się ułatwiać porządnym ludziom zamieszkanie w ichnich mieszkaniach. Zastanawiam się, czy w ramach wdzięczności jej nie przytargać jakiś kwiatków, albo czekoladek, tylko nie wiem czy w Kanadzie jest taki zwyczaj, a jeśli jest, to co się w takich sytuacjach daje? Kanadyjczycy, pomocy :)

Znowu się sporo nałaziliśmy, bo najpierw obeszliśmy okolicę, która jest naprawdę ładna i spokojna. Tuż obok mamy park, kawałek dalej następny, jesteśmy otoczeni skromnymi, ale bardzo zadbanymi domkami. I stadem czarnych wiewiórek, które skradły serce Pana Koali i czuję się zagrożona ;) Jak w domu nagle pojawi się potężny zapas orzeszków arachidowych, zacznę się martwić ;) Pod koniec spaceru nasze wątroby jęknęły z przerażenia, bo oczom naszym ukazał się piękny Beer Store :) Bo (tu uwaga dla rozpieszczonych dostępnością alkoholu mieszkających w Polsce ;)) w Kanadzie alkohol jest dostępny tylko w specjalnych sklepach: Beer Store (tylko piwo), LCBO (różne alkohole) i coś jeszcze, czego nazwy zapomniałam, a co się chyba na winach skupia. Czynne są w nikczemnych godzinach od 10 rano do 10 wieczorem, a w niedzielę zaledwie do piątej... Czuję się przytłoczona świadomością, że nie ma tu 24h monopolowych ;)))))

Potem pojechaliśmy odwiedzić Krisa i wyciągnąć go na kawę, przy okazji się dowiedzieliśmy, że ludzie chodzący z własnymi kubkami do kawy nie są lanserami, bądź osobami bardzo lubiącymi swoje kubki. Jak przyjdziesz ze swoim kubeczkiem, kawa jest 25 centów tańsza :) Oczywiście z wiadomych względów nigdzie nie jest to zaznaczone,żeby takie nowe łosie jak my przypadkiem się nie dowiedziały ;) Ale my już wiemy, muhahahaha :))))

Wracaliśmy też na piechotę, po drodze próbując upolować Cywilizację V, której premiera w Ameryce była we wtorek. Szaleństwo, wszędzie wyprzedana, upolowaliśmy dopiero w HMV i to przedostatnią kopię. Pan Sprzedawca prawie miał łzy w oczach jak nam ją dawał, po czym wyznał, że on w szkole namiętnie grał w Cywilizację IV i gra jest dla niego kultowa. Jak Pan Koala wyznał, że on zaczynał od Cywilizacji I, Pan Sprzedawca z trudem opanował przerażenie w oczach, że ktoś może być tak stary :)

Wieczorem natomiast Kris i jego Kobieta Pracująca zaprosili nas do pubu na piwko i przekąskę. Przekąska okazała się być w moim przypadku w miarę normalnej wielkości Bruschettą i ogromną porcją Fish&Chips u Pana Koali. Niestety nie wzięliśmy aparatu, aby uwiecznić tę wiekopomną chwilę, a ta ryba z frytkami zdecydowanie na to zasługiwała :) Jeszcze tam wrócimy, bo nie wiem czy jeszcze coś takiego w życiu nam się trafi :)))

Mieliśmy chytry plan, żeby wrócić wcześniej i odpocząć, ale nam nie wyszło, więc odpoczywamy dzisiaj. Po południu chcemy udać się nad jezioro i trochę pozwiedzać. Póki co, sprawdzam co jest w Ikei i w jakich cenach, bo w sobotę trzeba by upolować parę rzeczy i, zgodnie z moim fuksem, znalazłam informację, że do niedzieli jest 25% zniżki na transport ikeowski :) Wygląda więc na to, że sporą część dnia spędzimy w ulubionym przybytku Pań i koszmarze sennym Panów. Uogólniając oczywiście :)

środa, 22 września 2010

Los się musiał odmienić :)

Cytat mocno na wyrost, bo los nie był specjalnie zły, ale tak mi dzisiaj ten cytat przyszedł do głowy z rana.

Wczorajszy dzień upłynął pod znakiem łażenia. Dzięki Krisowi dostaliśmy numery ubezpieczenia, więc się wreszcie czuję jak legalny i pełnoprawny obywatel ;) No, prawie pełnoprawny, powiedzmy że tymczasowo-prawny ;)

Na 11tą byliśmy umówieni na oglądanie mieszkania - o ja pierdzielę. Za 1100$ plus prąd koleś nam pokazał taką ruderę, że byliśmy pod wrażeniem. Ciemne, zaniedbane, z podejrzanym zapaszkiem i widocznymi problemami z elektrycznością. W pobliżu były bloki z mieszkaniami do wynajęcia, więc poszliśmy tam się zorientować. Okazało się, że jako nowo przyjezdni my nie musimy mieć referencji i słownego poręczenia. My musimy mieć kogoś, kto za nas poręczy i podpisze umowę najmu ze zobowiązaniem, że będzie płacił czynsz w chwili jak my nie będziemy mogli! Masakra, w ten sposób ludzie tacy jak my nie mają najmniejszych szans na porządne mieszkanie. Pogodzeni z losem i z faktem, że będziemy mieszkać w piwnicy powlekliśmy się w drogę powrotną do hostelu. Zaczęliśmy przeglądać Craigslist i inne strony i zdarzył się cud :) Zadzwoniłam pod jedno ogłoszenie, babka powiedziała, że jest tam do 17tej, więc umówiliśmy się na 15:30. Nie dość, że mieszkanie jest ładne, w normalnym zakresie cenowym, blisko metra, to jeszcze chcą nam wynająć bez konieczności ściągania stada poręczycieli. Potrzebują tylko, żeby bank im wypełnił dokument, że mamy konto, jaki mamy stan konta, itp. Dzisiaj więc pędzimy do banku z papierem, a potem do nich złożyć aplikację :) Aha, najlepsze jest to, ze możemy się tam wprowadzić przed pierwszym października, co było bardzo kluczowe, bo hostel tak wynajęliśmy trochę ni w pięć ni w dziewięć i musielibyśmy wynająć coś jeszcze na ostatnie pięć dni miesiąca. I jeszcze mamy możliwość zerwania umowy przed upływem roku, tylko musimy dać znać dwa miesiące wcześniej i zapłacić 500$ kary. Ale to opcja w razie jakbyśmy zarabiali taką kasę, że będziemy chcieli wynająć coś wypasionego i te 500$ to będzie jak splunięcie ;) Innymi słowy, z dużym prawdopodobieństwem umowy nie zerwiemy :)

Będziemy najprawdopodobniej mieszkać tutaj: http://www.kgapartments.com/details/apartments.php?id=29

Obok są takie wypasione wieżowce tej samej firmy, Pan Koala się w nich zakochał, ale takie mieszkanie jak byśmy chcieli zaczyna się od ponad 1400$. Ale wyglądają tak:
http://www.myrental.ca/apartments-for-rent-in-north-york.php
A bloki i okolica (upiększona mocno ;)) tak: http://www.myrental.ca/

Podsumowując, wydarzyło się to, co miałam nadzieję, że się wydarzy - znaleźliśmy firmę, która wynajmie nam ładne mieszkanie, pomimo tego, że jesteśmy nowi :) Teraz możemy w spokoju skupić się na szukaniu pracy i paru dniach zwiedzania, chociaż pogodę popsuliśmy i pada. A to znaczy, że dorobię się znowu parasola po 10 latach, czyli od momentu jak zostawiłam parasol w poznańskiej knajpie na studiach :)

wtorek, 21 września 2010

Pierwsze schody

Echhhh... Wiedziałam, że nie będzie tak różowo zawsze.

Wczorajszy dzień zaczął się euforycznie, skończył deko gorzej. Z rana poszliśmy do urzędu miasta, żeby załatwić numer ubezpieczenia, czyli SIN. Siedzieliśmy dwie godziny po to, żeby się dowiedzieć, że nie dadzą nam owego numeru dopóki nie będziemy mieli swojego adresu, bo muszą nam kartę z numerem wysłać pocztą. Osobiście odebrać nie można. Bez numeru SIN nie można natomiast znaleźć pracy, znaczy można jej szukać, ale żeby podpisać z kimkolwiek umowę, numer musi być.
No to poszliśmy kupić karty do komórek. Komórki tutaj to w ogóle jest osobny temat, w każdym razie nie chcieliśmy pre-paida, bo jest koszmarnie drogi. Żeby dostać plan miesięczny potrzebna jest karta kredytowa albo konto. Czyli następny przystanek to bank. W banku spędziliśmy trochę czasu, po czym okazało się, ze Pan nie może wysłać wniosku o kartę kredytową, bo nie mamy kanadyjskiego numeru telefonu... Ale założyliśmy konto, wpłaciliśmy na nie kasę i z tym numerem powlekliśmy się z powrotem do Rogersa. I tu mała dygresja - wydawało mi się, że jak sprawdzaliśmy w Polsce, to oferty sieci były praktycznie takie same. Okazało się, że nie zwróciliśmy uwagi na opłatę aktywacyjną, której nie mają wszystkie sieci i jesteśmy 70C$ w plecy. Cóż, mam nadzieję, ze to jedyne zapłacone frycowe.
Mając w ręku kanadyjskie numery wróciliśmy do banku, w którym Pan sie zlitował i dał nam trzy tymczasowe czeki, jakbyśmy musieli nimi zapłacić za mieszkanie. Bo czeki dostaniemy jak już będziemy mieć adres. Nie, nie można odebrać osobiście...
W Rogersie obsługiwał nas sympatyczny Rumun, który poinformował nas, że aby dostać mieszkanie w takich fajnych japiszońskich blokach, musimy mieć albo pracodawcę, albo referencje/poręczenie. I to mnie już dobiło. Nie dostanę czeków, dopóki nie mam adresu. Nie dostanę SIN, dopóki nie mam adresu. Aby uzyskać adres, musze mieć pracodawcę, którego nie znajdę bez numeru SIN!!! Kuźwa! Na szczęście Kris zaproponował, żebyśmy podali jego adres, bo czuje się niekomfortowo bez tego numeru. On jest dowodem na to, że jesteśmy tu legalnie i mamy pozwolenie na pracę, więc mam wrażenie, że bez SINu wszyscy mnie będą podejrzewać o niecne zamiary...

Kończąc część dramatyczną, parę wrażeń. Wszystko jest duże - lodówko w hostelu, kuchenka elektryczna, mikrofalówka (ma nawet osobny program na popcorn! :)) Praktycznie wszystkie samochody są tych gabarytów:

Image Hosted by ImageShack.us

A tak wygląda coś, co zjedliśmy w ramach śniadania:

Image Hosted by ImageShack.us

Inna sprawa, że jak zjedliśmy o 11 rano, to ja już w sumie mogłam nie jeść do końca dnia, a Pana Koalę zaczęło ssać wieczorem. Nie wiem ile to miało kalorii, ale obstawiamy, że koło 2000. Wieczorem z kolei poszliśmy na małe zakupy i ja już naprawdę rozumiem, dlaczego Ameryka Północna ma problem z otyłością. Ilość niezdrowych i tuczących rzeczy jest powalająca. Na ulicach jest knajpa przy knajpie, na jedną z tajskich czy japońskich jedzeniem przypadają ze 3-4 z fastfoodami wszelakiej maści. A najlepsze jest to pudrowanie pryszcza, czyli na przykład pełnoziarniste chipsy :)

Image Hosted by ImageShack.us

Wieczorem jeszcze zjedliśmy makaron z serem, wspólnie doszliśmy do wniosku, że raz wystarczy i nie rozumiemy powszechności tego dania.

Dzisiaj mamy spotkanie w sprawie mieszkania, więc trzymajcie kciuki. Osobny wpis dotyczący żarcia też wrzucę za niedługo, ze specjalną dedykacją dla Gianniego, który wprawdzie ma problemy z komentowaniem, ale na facebooku już się dopytywał o zdjęcie dewolaja z samolotu ;))))

Miłego dnia wszystkim życzę! :)

poniedziałek, 20 września 2010

Dzień Dobry, Toronto! :)

Przybyliśmy, jeszcze nie zobaczyliśmy, a czy zwyciężymy, to się okaże :)

Po ponad dziewięciu godzinach lotu, jesteśmy na kanadyjskiej ziemi z wbitymi wizami i pozwoleniami w paszporty. Zacznę od początku, bo tyle mi się w głowie kłębi, że potem wszystko mi się pomiesza i nie nadążę, a emocji trochę jest.

Na Okęciu jak to na Okęciu, nic specjalnego się nie działo, poza tym, że za wcześnie przyjechaliśmy (bo co niektórzy histeryzowali) i kwitnęliśmy ze trzy godziny, a dodatkowo lot był opóźniony. Dostaliśmy od koleżanki zastrzyki antyzakrzepowe, więc czułam się jak rasowy narkoman próbując zrobić sobie zastrzyk w toalecie :D Niestety mam totalną blokadę psychiczną i nie jestem w stanie wbić w siebie igły, brudną robotę wykonał Pan Koala w nagrodę pozostawiając siniaka ;) Przy okazji - jak ktoś Was zapewnia, że zastrzyk nie boli ("no zobacz jaka to cieniutka igła") to bądźcie czujni. Ja się znowu nabrałam, kuźwa jak to bolało...

Samolotami jednak latać nie lubię, a długie loty to już w ogóle masakra dla mnie, zresztą dla Pana Koali też - ja przynajmniej jestem kompaktowa i wszędzie się mieszczę, on ma problem z wyprostowaniem nóg. Ale nawet ja już miałam dosyć i ostatnie dwie godziny to była męka, bo każda pozycja była niewygodna. Jedzenie jak to w samolotach, aczkolwiek ze zdumieniem odkryłam, że dewolaj był jadalny i całkiem niezły jak na samolotowego. Oczywiście musiałam trafić w pobliże wrzeszczącego bachora, to już jakaś samospełniająca przepowiednia jest. Na szczęście jestem w stanie spać wszędzie, więc większość czasu przespałam, pozostały wykorzystałam na poczytanie wywiadu z Kapuścińskim, posłuchanie muzyki i obejrzenie przecudownej romantycznej komedii o magicznej fontannie w Rzymie :))))

Jak się dolatuje do Toronto, to poza niesamowitymi światłami miasta (a ja uwielbiam miasta nocą) rzucił mi się w oczy taki... porządek. Patrząc na miasto miałam wrażenie, ze ono jest poukładane, ulice przecinają je na prostokąty, są skupiska obiektów sportowych oświetlonych białymi światłami i części mieszkalne świecące się na żółto. Widać było, że wszystko ma swoje miejsce.

Kanada przywitała nas bardzo miło. Lotnisko jest ogromne (z terminala 1 na terminal 3 jedzie się kolejką), ale skonstruowane tak, że nie spędzasz godziny na przejściu z samolotu do bagażu, a potem do wyjścia. Po odprawie celnej skierowano nas do oficerów imigracyjnych - kolejka już mnie zniechęciła, ale z zaskoczeniem odkryłam, że wszystko idzie sprawnie, bo obsługujących jest ponad dziesięciu. Trafiłam do bardzo ładnej Pani, która zapytała mnie gdzie będziemy mieszkać, czy mamy już pracę i ile sztuk nas podróżuje. W tym momencie podszedł jej kolega i wręczył jej coś, co się okazało nowym rozkładem ich pracy - Pani Oficer wyszczerzyła się radośnie, zrobiła coś w rodzaju "Yes, yes, yes" byłego premiera i pochwaliła się, że przez dwa miesiące nie będzie miała zmiany porannej, której nienawidzi, bo musi wstawać o trzeciej rano. Zauważyłam, że trzecia to nie rano, a środek nocy, na co Pani ucieszyła się, że rozumiem jej ból :) Pochwaliła mój angielski oraz płynnie przeszła na polski, bo wprawdzie w Kanadzie mieszka od 20 lat, to mama w domu zawsze pilnowała, żeby mówiła po polsku :) Pogadałyśmy sobie o jej braku akcentu, o jakie nacje nas posądzano, bo obie nie mamy słowiańskiej urody i to w zasadzie było tyle.
Potem szybki telefon do człowieka, który miał nas zawieźć do hostelu i czekamy z walizami na zewnątrz. Podjechał, chciałam podejść i upewnić się, czy to on - do przekroczenia była trzypasmowa jezdnia. W jedną stronę przeszłam, z powrotem tak prawie wlazłam na jezdnię (w miejscu gdzie można było przechodzić był taki jakby szeroooooki prób zwalniający), ale zobaczyłam auta dość blisko, więc stanęłam, a moja stopa była na jezdni może z pięć centymetrów. I oni wszyscy się zatrzymali! Zrobiło mi się głupio, że im tak się wpierniczyłam, więc przebiegłam przez jezdnię, i... poczułam się jak dzikus. Po szkole przetrwania w polskich miastach, nie mieściło mi się w głowie, że wszystkie samochody dzielnie wyhamowały, a mnie nawet na jezdni nie było!

W samochodzie tylko pomyślałam, że chyba tu jednak będzie tak jak sobie wyobrażałam, słysząc następującego niusa, mówionego kobiecym głosem z odpowiednią modulacją: "The owner of a motel wants a man, who pointed gun into his head, behind the bars" - uśmiechnęłam się tylko. "A więc oni naprawdę tak czytają wiadomości!" :)))))

Jest 07:12, jeszcze mamy chwilę zanim wyruszymy w miasto. W dzisiejszym planie śniadanie w Starbucksie albo w czymś innym, w każdym razie pierwsze śniadanie chcemy tak z przytupem, na mieście pochłonąć :) A potem urzędy, banki i zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia :) Pogoda sprzyja, ma być słonecznie i koło 20 stopni, czyli akurat na bieganie po mieście. Z racji tego, że nie mogę wymyślić dobrego zakończenia, napiszę po prostu - pozdrawiamy :)

sobota, 18 września 2010

Godzina zero (prawie) wybiła, czyli zapraszam na naszego bloga :)

Jesteśmy spakowani w 99% i przebieramy z niecierpliwości nogami, bo jutro o ósmej rano podjeżdża po nas kolega, który swym napędzanym ropą rumakiem (a właściwie całym stadkiem) zawiezie nas do Warszawy, gdzie po nudzie na lotnisku (bo mi się zawsze nudzi na lotnisku) wsiądziemy w podniebnego potwora, który zawiezie nas do miejsca, które będzie domem przez następny rok. Celowo używam słowa potwór, bo latanie uważam za coś nie do końca zgodnego z naturą człowieka ;) Nie dostaję histerii na pokładzie, ale czuję się nieswojo i nie przepadam za tym sposobem podróżowania, nawet dzisiaj proponowałam, że może jednak lepiej statkiem, ale Pan Koala się tak radośnie roześmiał, że zrozumiałam, iż nie mam co liczyć na zrozumienie ;)

Nie wiemy co się tak naprawdę wydarzy, czy znajdziemy mieszkanie takie jak chcemy, czy i kiedy dostaniemy dobrą pracę, ale mamy poczucie, że się naprawdę dobrze przygotowaliśmy. Mamy uznane dyplomy, plan działania na pierwsze dni, wydrukowane mapy, masę zaświadczeń i dokumentów, które mają nam ułatwić funkcjonowanie, dzięki ogromnej pomocy Krisa mamy mnóstwo adresów i wiedzy gdzie, co i jak. Pan Koala codziennie spędza wieczory na "zwiedzaniu" Toronto na Google Maps, doszedł już do nawet do momentu, kiedy patrzy na ulicę i mówi "Hm... Ja już tu kiedyś byłem" :))))) Może sobie wlewamy, ale mamy poczucie, że nie ma wielu emigrantów, którzy są tak przygotowani jak my. Zostały już tylko rzeczy, nad którymi z racji odległości kontroli mieć nie możemy, natomiast z poszukiwań internetowych Kanada jawi nam się jako kraj, który jest przyjazny swoim nowym mieszkańcom i stara się jak może, aby początki ułatwić. Zdajemy sobie sprawę, że będą chwile lepsze i gorsze, że będą schody i przeciwności losu, które będziemy musieli przetrwać. Ale my jesteśmy dwoma cwanymi szczęściarzami i tak łatwo się nie damy :)

Nie możemy się już doczekać. Właśnie wspominam wszystkie lata, kiedy tak bardzo chciałam wyjechać i pomieszkać gdzie indziej, ale nie miałam możliwości. Moment, kiedy odkryłam program wymiany między Kanadą a Polską i zaświeciło się światełko, a żeby nie było zbyt poetycko, to przyznam, że tak naprawdę w głowie miałam "O ja pierdzielę, o ja pierdzielę, ale zajebiście, dzwonię do Koali, dzwonie do Ambasady, albo nie, najpierw do Koali, paszporty musimy wyrobić, zdążymy, czy nie, zdjęcie do paszportu, o fak, dzwonię!!!" :)))) Pamiętam, jak w lutym siedziałam i myślałam o wszystkim co trzeba załatwić, a co było wówczas kompletnym mętlikiem w głowie - pocieszałam się, że przecież to jeszcze sześć miesięcy. Nie ma już sześciu miesięcy, nie ma trzech i nie ma jednego, jest jutro. Jutro o tej porze, będziemy gdzieś nad Oceanem, a ja będę dostawać zawału przy każdych turbulencjach i wyrzucać sobie, że nie kupiłam spadochronu :)))

Wiele rzeczy mam do napisania i wiele rzeczy będę miała. W najbliższych notkach chcę podzielić się wrażeniami z procesu przygotowań i załatwiania dokumentów w Polsce, chcę napisać jak dzięki telewizji eN u Mamy zrozumieliśmy amerykański futbol, jak nadal nie rozumiemy baseballa i jak od piętnastu lat marzę o pójściu na mecz NBA. Ale przede wszystkim chcę być w kontakcie z osobami bardzo mi bliskimi, ale też tymi, które wyraziły chęć odwiedzenia naszego bloga, które będą wpadać i regularnie i okazjonalnie. Oficjalnie i serdecznie zapraszam każdego, kogo zainteresują nasze losy, zapraszam do komentowania, bo też chcę wiedzieć co się dzieje w Polsce i w każdym innym miejscu na świecie, gdzie jesteście i skąd będziecie nas czytać. Mamy szczęście żyć w czasach, kiedy stwierdzenie, że świat jest globalną wioską jest już tak naprawdę truizmem :)

Bloga będzie również czytać moja Mama, więc specjalnie dla niej chciałam zaznaczyć, że postaram się powstrzymać od przeklinania, ale nie obiecuję, że mi się nie wymsknie :)))))

Zapraszam do czytania, komentowania, a jak tylko ogarniemy internet w hostelu, odmelduję się z pierwszymi wrażeniami :))))