wtorek, 30 listopada 2010

Czy to będzie działać, czyli co kasjerka wiedzieć powinna

Moja praca ma zdecydowany plus w minusie, czyli kontakt z ludźmi, który pozwolił mi na dość intensywny przegląd społeczny. Oczywiście niepełny, bo jednak elita tam się nie pojawia. W minusie, bo ja reaguje bardzo alergicznie na ludzką głupotę, a klienci potrafią być NAPRAWDĘ głupi...
W naszym magazynie pojawiają się ludzie starsi, pierwszopokoleniowi imigranci (wnioskuję po znajomości angielskiego lub bardzo ciężkim akcencie) oraz polowacze na okazje, dla których każdy cent jest na wagę złota. Dlatego są niepocieszeni, że przy zakupach o wartości 17$ nie dostają 2% rabatu za płatność gotówką (tak, to 34 centy).

Wiele osób to Klienci Upewniający Się, którym ktoś musi powiedzieć, że dobrze wybrali, stąd pytania, czy te rękawice będą pasować do kuchni (?!?!), czy ten odplamiacz na pewno wywabi plamę, czy odkurzacz da radę z pani gęstym dywanem, a moją ulubienicą była pani, która mnie zapytała, czy mogę jej zagwarantować, że ten sprzęt z odzysku będzie działać. Szlag mnie jasny trafiał, ale grzecznie odparłam, że ja jej niczego zagwarantować nie mogę, poza tym, że go wymienimy, jak jednak nie zadziała. Ten ostatni komentarz mogłam sobie darować, bo pani była bliska płaczu.

Zdarza się też Klient Dociekliwy, który zadaje mi milion pytań przy kasie, albo podczas zakupów przychodzi i pyta "Czy możesz mi opowiedzieć coś o tych ekspresach do kawy?". Tak, jestem ukrytym sprzedawcą i ekspertem od tych sprzętów, a przy kasie stoję dla niepoznaki :) Klient Dociekliwy również pyta, czy będziemy mieć wyprzedaż (niektóre z tych rzeczy są już przecenione o 90%!!!), jak dojechać do głównego sklepu oraz czy w okolicy są jakieś dobre restauracje. Odpowiedź "Nie mam bladego pojęcia" powoduje wywrócenie gałek ocznych, a u mnie ochotę chlaśnięcia w tłusty polik.

A tłusty polik prowadzi nas prosto do Klienta Otłuszczonego. Niniejszym chciałam się wycofać z mojego wcześniejszego stwierdzenia, że nie ma wielu grubych ludzi w Toronto. Otóż są, ale nie pracują w centrum, ani nie są Azjatami z naszej okolicy. Ten typ klienta jest bliski rozpaczy jak się dowiaduje, że wejście nie jest wyjściem, pomimo tego, że i jedno i drugie jest na tej samej ścianie budynku. W niewielkiej odległości. Bo zaparkował bliżej wejścia i teraz będzie miał dłuższy spacer.

Są również Klienci Zdezorientowani, którzy się nie orientują od początku do końca. Nie wiedzą czego chcą, odkładają połowę towarów przy kasie, każda rzecz miała według nich inna cenę na półce, nie wiedzą którą kartą mają zapłacić, a na końcu stoją przy drzwiach wyjściowych pytając "Czy to wyjście?"
Nie, za drzwiami jest ściana, a te dwa wielkie czerwone znaki z napisem "WYJŚCIE" zawiesiliśmy bo mamy poczucie humoru rodem z Jackassa.

Mam również mojego znienawidzonego klienta, starszego pana kompletnie nie mówiącego po angielsku, który regularnie przychodzi, zawsze coś kupuje, zawsze płaci kartą, której nie umie obsłużyć i zawsze przyłazi do mojej kasy. Szczerze mówiąc nie potrafię zrozumieć ludzi żyjących w obcym kraju i nie mówiących w języku tego kraju, Dotyczy to wszystkich, Azjatów, Polaków, Włochów, wszystkich narodowości i ras.

Mnóstwo się pojawia Portugalczyków i sporo Włochów, co jest dla mnie osobiście upierdliwe, bo co jakiś czas panie w średnim wieku zagadują do mnie po portugalsku, a jak robię przerażoną minę, to dobrotliwie pytają "Jesteś od nas, z Portugalii, prawda?", puszczając oczko znaczące "Jak się nie chcesz przyznać, to trudno, ale ja wiem..." Podejrzewano mnie również o przynależność do pięknego narodu brazylijskiego oraz hiszpańskiego :)

Oczywiście zdarzają się ludzie bezczelni i nieuprzejmi, ale na tych spuszczę zasłonę milczenia, gdyż takowe jednostki znajdą się zawsze i wszędzie.

A poza tym mnóstwo klientów jest miłych, sympatycznych, gadatliwych i dowcipnych. Uwielbiam małżeństwa, które debatują przy kasie o zasadności zakupów ("Po co to kupiliśmy?" - "No zobacz, śliczne jest!" - "Kochanie, kończy nam się miejsce w kuchni" :))), albo pary już prawie przy kasie, kiedy pan z szerokim uśmiechem ulgi już zabiera się za wypakowanie towarów, a pani akurat w tym momencie zauważa coś nowego. Mina pana jest w tym momencie bezcenna :)))) Albo panie, które podjeżdżają wózkiem załadowanym do granic możliwości i z przepraszającym uśmiechem wyznają "A bo ja tylko po deskę do krojenia przyjechałam" :)

Z innej beczki, niektórzy rodacy wyrabiają nam naprawdę rewelacyjną opinię na emigracji. Mam w pracy nowego chłopaka, pół Kubańczyka, pół Ekwadorczyka, który strasznie się ucieszył, że jestem Polką, bo mieszka w miejscu, gdzie jest dużo Polaków i Rosjan. Już to powinno mnie naprowadzić na rodzaj Polonii, z którą ma do czynienia. Najpierw mnie zapytał, czy codziennie pijemy. Bardzo się zdziwił, jak powiedziałam, że nie, pijemy w weekend i to też nie zawsze tak, żeby się upić. A że w niedzielę pracuję, to w soboty nie pijam prawie wcale. Potem w równie wielkie zdziwienie go wprowadziłam oświadczeniem, że nie lubię whisky i wódki, bo się spodziewał, że będę spod stołu sączyć (?!?!?!). Na końcu chciał, żebym go nauczyła polskich przekleństw (na usprawiedliwienie - ma 21 lat), ale nowych, bo "kurwa" już zna.
I choćbyśmy się bronili rękami i nogami - takie stereotypy nie biorą się znikąd, jak zresztą większość stereotypów. Mam tylko nadzieję, że chociaż trochę możemy zmienić obraz stereotypowego Polaka.
Młody jest akurat zachwycony, bo jest na tym etapie, kiedy najfajniejszą historyjką jest to jak zarzygał samochód kumpla po pijaku, więc byłby pewnie pod wrażeniem jakbyśmy go przepili jakąś niesamowitą ilością wódki albo coś w ten deseń. Niestety, pisząca te słowa głowę do wódki ma za słabą, a ten, który mógłby w szranki stanąć nie ma na to ochoty, bo to kurde nie ten wiek ;)

Dzisiaj żem upiekła ciasteczka. Te ciasteczka. Melduję, że są pyszne! :)

sobota, 27 listopada 2010

PKP, czyli Oryś odwiedził Polskę

Dziś udostępniam bloga Orysiowi, który odwiedził ostatnio Polskę i po latach skorzystał z usług PKP, co opisał u siebie na blogu. Mój kontakt z PKP od sześciu lat (czyli od momentu kupna samochodu) ograniczał się do jeżdżenia Intercity do Warszawy, a to jak wiadomo insza inszość. Dużo natomiast czytałam, że od czasu rozczłonkowania się PKP na milion spółek-córek zapanował dość spory burdel. 


Na zachętę fragment opowieści, bardzo barwny jak i cała opowieść :)


"Tymczasem ja powróciłem do hali dworca. Pociąg do Wrocławia miał być mniej więcej o tej godzinie, o której było w internecie że będzie, czyli o 12:50 (w internecie mówili 12:35). Planowy odjazd z peronu 4a. Nakupiłem więc sobie gazetek na drodze, coś na ząb po czym udałem się do kasy i poprosiłem o bilet. "Normalny czy studencki" zapytała pani w kasie. Miło, że wyglądam na studenta, już zapomniałem w sumie o tym, ze mogę mieć zniżkę na PKP, wyjąłem więc swoją legitymację z portfela i zapytałem, czy owa legitymacja wystawiona przez University of Glasgow jest ważna. "Oczywiście, przecież jesteśmy w Unii" powiedziała pani. Kupiłem więc bilet studencki i zadowolony, że jest jeszcze ponad 10 minut do odjazdu udałem się na peron 4a, który jest na wybitnym zadupiu poznańskiego dworca. Ponieważ pociągu na peronie jeszcze nie było szedłem sobie wolnym krokiem, rozglądając się wokół i kiedy już prawie doszedłem do końca, w pełni mogłem docenić widokowe walory peronu 4a. Świetnie z niego widać odjeżdżający o 12:40 z peronu piątego pociag do Wrocławia."


A cały tekst znajdziecie TUTAJ
Miłego czytania, wracam do robienia pizzy :)

czwartek, 25 listopada 2010

Liceum w pracy, czyli człowiek nigdy nie wie, kiedy przeszłość zawita ;)

Nie miałam weny, kompletnie, chciałam rzucić na pożarcie jakąś luźną notkę o moich ulubionych kierowcach TTC, dzięki którym najprawdopodobniej osiwieje i znienawidzę związki zawodowe, aż dostałam maila z prośbą o informacje i od razu temat na notkę się znalazł :) Nie wiem, czy Adze chodziło o intymnego maila z informacjami, ale cóż, nie można mieć wszystkiego, więc będzie publicznie ;)

Jak już wspominałam mam bardzo ambitną i rozwijającą pracę kasjerki w outlecie ze sprzętem domowym. Kilka towarów oferowanych w tym przybytku już się u nas zadomowiło, gdyż ponieważ mam zniżkę :) Jest to firma, która istnieje od bodaj 20 lat, mają stałą lokalizację, a tę w której pracuję otworzyli jako balon próbny, czy jest sens otwierać drugą. Przy okazji balon zarobi trochę kasy przed świętami. W przeciwieństwie do stałej lokalizacji, nasza sprzedaje rzeczy określane z angielska jako "refurbished", z polska chyba najbliżej "z odzysku" :) Innymi słowy, ktoś kiedyś ten sprzęt kupił, ale coś nie działało i został zwrócony, naprawiony, przetestowany, umyty, wypolerowany i wystawiony do ponownej sprzedaży ze z reguły śmiesznie niską ceną i ograniczoną, bo 90dniową gwarancją. Oprócz tego oczywiście mamy rzeczy nowe i mnóstwo różnych małych pierdółek, które codziennie mnie wołają, a ja codziennie staram się im dzielnie opierać ;)

Razem ze mną zostało zatrudnionych sześć osób z agencji, po kolei:
Ben - kasjer
Shane - kasjer
Georgia - kasjerka
Dann - kasjer
Steve - koleś od wszystkiego
Dennis - pilnowacz drzwi i ochroniarz

Ostałam się ja i Georgia. Ben i Shane odeszli w sytuacji o której pisałam, Dann stwierdził, że nie lubi kontaktu z klientami, Dennis chciał się zabawiać, a Steve wczoraj dostał lepszą pracę. Pewnie jakiś tam wpływ miało jego odkrycie, że zarabia mniej niż my, kasjerki.

Całym dobytkiem zarządza córka właściciela, która z byciem menedżerem raczej wcześniej nie miała wiele wspólnego. Popełnia mnóstwo podstawowych błędów w zarządzaniu pracownikami, co prowadzi do dziwnych nieporozumień, ale jak się człowiek przyzwyczai i po prostu nie słucha innych, to jest ok. Były dramaty i sytuacje rodem z liceum "A on powiedział... a ona powiedziała... a słyszałaś, że..."  - teraz pewnie się ukrócą, bo Steve'a nie ma, a do Georgii się nie odzywam, bo już jestem zmęczona jej pogłębiającą się schizofrenią i oderwaniem od rzeczywistości. No dobra, pokrótce wyjaśnię, gdyż osoba Georgii jest nadzwyczaj ciekawa i jeśli ona też nie odejdzie, a ja z powrotem się zacznę do niej odzywać, to pewnie będę o niej wspominać :)

Otóż dziewczyna ma albo schizofrenię, albo żyje w zakrzywionej czasoprzestrzeni. Jest kompletnie zakręcona, nie pamięta co się jej mówiło, ciągle gada o tym samym i zupełnie inaczej pamięta wydarzenia z przeszłości. Bardzo słucha swojej mamy, co jest dość zaskakujące zważywszy, że ma 36 lat i czworo dzieci. Jej stan umysłowy odbija się na obsłudze klientów, bo ciągle się jej coś przytrafia, komputer jej podaje zlą resztę do wydania, papierki nie wchodzą w te przegródki co trzeba i CIĄGLE ma dziwnych klientów. I to nie jest jej wina, bo ona ma całe mnóstwo doświadczenia i ostatnio nawet dzwonili, żeby w banku pracowała (na jeden dzień kogoś potrzebowali, ale to już szczegół...) Georgia się zakumplowała ze Stevem, ale ich przyjaźń została zagrożona, kiedy pewnego dnia, pod nieobecność Steve'a zaczęła mu zwyczajnie obrabiać tyłek. Steve się dowiedział, poszedł do szefowej, Georgia się dowiedziała, że Steve się dowiedział, Steve przestał się odzywać, szefowa ochrzaniła Georgię, ta nie przestała plotkować, Steve znowu poszedł na skargę, ochrzan dostali oboje... wspominałam już o liceum? :)))))) Straciłam cierpliwość, kiedy podniosła na mnie głos. Pomimo tłumaczeń czego ma nie robić, kompletnie nie docierały do niej proste informacje i się wkręcała w jakieś dziwne jazdy. Na przykład dialog:
G: Steve chce, żeby mnie zwolnili.
J: Ale czemu ma tego chcieć.
G: Bo mi zazdrości pieniędzy, które tu zarabiam.

Yyyyyy. Khhhmmm. Jak ktoś odnajdzie sens, prosimy o cynk ;)
W każdym razie, nasze miejsce miało być pierwotnie otwarte do 24go grudnia, ale już wiadomo, że będziemy tam do końca roku. Słyszę jak Georgia mówi klientce, że będziemy do 24.12. Delikatnie się wtrącam, że w sumie to do końca roku (jeśli ktoś będzie chciał zwrócić uwagę, że się nie wtrąca, itp, to przypomnę, że my pracujemy na kasie i wieloosobowe dialogi z klientami sa na porządku dziennym).

G: Najpierw powiedzieli, że do 24go, potem, że do końca roku, to są kłamcy!!! Oni kłamią i ja mam tego dosyć!!! Ta firma! Wszyscy gadają za plecami!

Ja próbuję ją uciszyć, bo dalej stoi klientka przy kasie, G. się przymyka. Kiedy klientka wychodzi, mówię jej, żeby nie mówiła takich rzeczy przy klientach, bo tak się nie robi, żeby na swoją firmę publicznie źle mówić. I wtedy ona dostała jakiegoś amoku. Że jest wolnym człowiekiem i będzie sobie mówić co chce. Że mama jej powiedziała, że nie pracuje dla nich, tylko dla agencji i ona zadzwoni w ogóle do agencji. Bo pracuje dla agencji i ją to nie obchodzi. A w ogóle, to odejdzie i pójdzie pracować w banku. I mogę iść do szefowej i powiedzieć co właśnie powiedziała, bo ona pracuje dla agencji. Stwierdziłam, że nie muszę się użerać z taką dozą absurdu i wróciłam do swojej pracy. To taki mały przykład, bo jazdy z nią bywają nieziemskie :)

Poza tym w pracy mam styczność z Sharon, która w sumie robi wszystko (głównie pomaga klientom robiącym zakupy, ale jak trzeba to też staje przy kasie, rozpakowuje towar, itd). mM w domu ośmioro dzieci (w tym pięcioro swoich !!!) i jest idealnym urzeczywistnieniem dialogu z amerykańskiego filmu ("Oh really?!?! Nooo way!!! It's AMAZING!!!") Bardzo ją lubię i uwielbiam z nią rozmawiać, kobieta ma za sobą długoletni związek z emocjonalnym przemocowcem, dzięki któremu zaliczyła dwa bankructwa, teraz ma kochającego męża i wprawdzie można wyczuć jej słabość psychiczną, to widać, że staje na nogi.
Córka właścicieli jest ode mnie chyba o 4 lata młodsza, wykształcona i lubię z nią rozmawiać.
Jest jeszcze dorabiający Alex, kolega owej córki, bogaty chłopiec, który w wieku 26 lat wrócił pod dach rodzinny i na dzienne studia. Podróżował po Europie, jest dowcipny i inteligentny, ma dystans do własnego kraju, bardzo lubię z nim pracować, czas szybko mija ;)

Jak już pisałam wcześniej, jako nowa i z agencji, byłam na cenzurowanym, uważnie się przyglądano jak i czy w ogóle pracuję. Teraz mam większy luz, jestem jedyną kasjerką, która nie popełniła żadnego błędu (trzeba się mocno starać, żeby popełnić, ale ludzie są zdolni do wszystkiego), klienci mnie uwielbiają (niestety bez wzajemności co do niektórych ;)), więc i sobie mogę posiedzieć i książkę czasem poczytać i przez telefon chwilę pogadać. I nawet dzisiaj się dowiedziałam, że jestem osobą zaufaną ;)

Ponieważ notka mi, tradycyjnie, wyszła dłuższa niż planowałam, dalszy ciąg zostawię na jutro. Bo jeszcze chciałam napisać o klientach, co jest tematem rzeką. O przestrzeganiu przepisów już w sumie pisałam, więc do klientów wrzucę jeszcze reakcje na pochodzenie, status w Kanadzie, itp.

Do notki zbiera się również Pan Koala (prosimy o aplauz i słowa zachęty, gdyż Pan Koala się stresuje, a napisać chce ;)). Na pewno będzie ciekawa, bo on ma w pracy nieco inne warunki niż ja, więc zawsze dobrze, jak nowe spojrzenie się pojawia.

Na koniec tylko, dwa zdjęcia naszych pysków - w sobotę spędziliśmy cudowny dzień we dwoje, między innymi odwiedziliśmy Hard Rock Cafe i oto nasze pyski cieszące się z tej chwili ;)

Mniej cieszący się a bardziej mówiący pyszczek Pana Koali z koalowym uchem (tak, czas na fryzjera, Ewuś, tęsknimy ;))
Image Hosted by ImageShack.us

I mój przygłupawy wyszczerzony pyszczek - naprawdę się cieszyłam, że jestem w HRC, prawdziwym, w niemal Hameryce ;)
Image Hosted by ImageShack.us

czwartek, 18 listopada 2010

P jak pozytyw

Krwi nie będzie, bo naprawdę chciałam napisać notkę o tym co mi się podoba i teraz to właśnie uczynię.

POGODA: akurat wczoraj lało i wiało tak jak już dawno nie widziałam, ale generalnie tutaj mało pada. Temperaturowo Hawaje to nie są, ale jest często bardzo dużo słońca. Do tego jest jakoś jaśniej, nawet jak jest pochmurno, to jest jaśniej niż w Polsce (i nie, nie startuję w konkursie na ilość użytych "jest" oraz "jak jest" w dwóch linijkach tekstu ;)). Resvaria mówi, że to dlatego, że Toronto jest na wysokości geograficznej Rzymu, w co mu nie wierzyliśmy dopóki atlasu nie wyciągnął :) Ponieważ mam doła i nieustannego focha jak jest deszczowo, pochmurno i nie ma słońca, to taka pogoda jest błogosławieństwem dla mojego otoczenia ;) Nawet rano się tak nie wściekam jak zwykle.

KOSZTY ŻYCIA: jak już wspominałam, stosunek zarobków do kosztów życia powoduje, że jest taniej niż w Europie. Dwie osoby pracujące za prawie minimalną pensję mogą wynająć mieszkanie, opłacić rachunki i dość spokojnie żyć. A jak się ma odrobinę rozumu, umiejętności i głowę na karku, to podejrzewam, że dość szybko się zarobki zwiększają. Są pewne rzeczy drogie, np wspomniane już ubezpieczenie samochodu, ale to (chyba) tylko ontaryjska specyfika, bo w Albercie przykładowo jest o połowę taniej. Nie mam pojęcia jak jest w innych prowincjach. Tanie jest też jedzenie, chyba że się chce przejść na dietę białkową. Wówczas życzę powodzenia, bo sery, jajka, mleko są drogie. A dokładniej jak się ich używa w miarę normalnie, to się nie zbankrutuje, ale chcąc na Dukana przejść, to już było by ciężko z finansami ;) Np pół kilograma białego sera (nie serka wiejskiego, tylko zwykłego białego sera) kosztuje 5,99$ i to w tanim supermarkecie, co mnie niemal do apopleksji doprowadziło. A chciałam zrobić "tanie i przaśne danie" czyli makaron z serem i boczkiem. Jak się ma trochę czasu i zacięcia do przeglądania ulotek i regularnych wizyt, to jest mnóstwo promocji, na których można naprawdę zaoszczędzić, tylko trzeba się orientować co kiedy jest. Ponieważ polowania na promocje nauczyłam się na bezrobociu i pracując za marne pieniądze, teraz też jestem w swoim żywiole. Uwielbiam promocje :))) Stosunkowo tanie są kosmetyki. Np dzisiaj kupiłam krem do ciała za 4,99$, butelka 725ml. Pachnie cudnie czekoladą, na szczęście nie mam wielkich ciągot do słodyczy, gorzej jakby pachniał frytkami :))) Krem pod oczy L'Oreala - 14,99$. Ku mojemu szczeremu zaskoczeniu, kosmetyki do malowania L'Oreala są praktycznie na poziomie cenowym Maybelline! Nie wiem, czy różnica w stosunku do Polski wynika z czyjegoś pomysłu do zrobienia z L'Oreala marki z wyższej półki, czy po prostu mają taką samą cenę przeliczaną na różne waluty, ale bardzo mnie to cieszy, bo uwielbiam L'Oreal. I mam boski tusz za 11,99$, gdzie w Polsce bym za niego zapłaciła pewnie z 50zł - po przeliczeniu wychodzi praktycznie to samo, ale siła nabywcza pieniadza jest inna. A po drugie Maybelline kosztuje dwa razy mniej, bo w okolicach 25zł.

UPRZEJMOŚĆ NA ULICACH: wprawdzie jeżdżą jak sieroty, ale miało być o pozytywach ;) Zmiana pasa nie przypomina gry komputerowej, w której liczy się refleks i sprawne oko. Przejście przez jezdnię nie jest rosyjską ruletką ani czekaniem na Godota. Włączanie się autobusu do ruchu odbywa się praktycznie natychmiast a nie jest wymuszanie przez kierowcę liczącego na instynkt samozachowawczy samochodu, któremu musi wyjechać przed nos. Z kierunkowskazami jest nieco lepiej, ale też mają z nimi problem, to już chyba choroba cywilizacyjna ;) Ale można włączyć kierunkowskaz bez obawy, że nagle samochody na sąsiednim pasie rozpoczną ćwiczenie "jak blisko poprzednika mogę jechać bez wjechania mu w tyłek". Przechodzenie przez jezdnię jest dla mnie kwintesencją szoku kulturowego i ciągle nie mogę się wyzbyć poczucia winy widząc zatrzymujący się samochód jak tylko ZACZNĘ się zbliżać do jezdni. Ale już nie podbiegam, bo z kolei miałam poczucie, że na mnie jak na idiotkę patrzą ;)))

KIEROWCY AUTOBUSÓW: jak już wrócą z kawą i pączkami, nagadają się z kolegami i umoszczą na siedzeniu, to są rewelacyjni. Zatrzymają się jak widzą, że ktoś biegnie, poczekają na spóźnialskich, a Pan Koala widział sytuację niespotykaną chyba nie tylko w Polsce, ale podejrzewam, że nawet w Europie. W autobusie była parka, która chciała się przesiąść na inny autobus, ale nie zdążyła. Kierowca zatrzymał się ponownie, zgarnął ich z powrotem, dogonił autobus, który im uciekł, krzyknął do drugiego kierowcy, żeby się zatrzymał i nastąpił przerzut pasażerów :)

OBSŁUGA KLIENTA: rewelacja. Wszyscy są mili - ma to zapewne związek z punktem drugim, czyli kosztami życia. Jak się sprzedawca czy kasjer musi użerać z klientami mając wizję 1000zł na koncie na koniec miesiąca, to może w pewnym momencie nie zmusić się do uśmiechu. Pan Koala kupił buty robotnicze z certyfikatem. Ubrał je raz i stwierdził, że są za duże, za ciężkie i ich nie chce. Poszedł oddać, ale się okazało, że jak je już miał na sobie, to może tylko wymienić. Kupił inne, ubrał, przeszedł się po domu, zszedł po schodach, wrócił i stwierdził, że są niewygodne. Poszedł oddać, ale zapomniał paragonu. Odpytali dlaczego zwraca, znaleźli transakcję po numerze karty, pieniądze przesłali na konto, do widzenia, miłego dnia, załatwione.

WYBÓR: wszystkiego, ogromny. Jedzenia, owoców, warzyw, ciuchów, sprzętu AGD, elektroniki, gadżetów, pierdół do domu, wszystko, wszystko. Tutaj jest wybór tego, co można dostać w mojej firmie (nie wszystko jest u nas, jest jeszcze inna lokalizacja): Cayne's. Dzisiaj przyszły ozdoby do kieliszków do wina! :) Takie małe łańcuszki do założenia na stópkę kieliszka, żeby się nie pomyliły. Gadżetów ułatwiających życie jest tu mnóstwo, a ponieważ ja takie rzeczy uwielbiam, cały czas prowadzę walkę wewnętrzną i na razie wygrywam ;) 

To z takich najważniejszych rzeczy, bo jest też mnóstwo innych - że wieżowce ładne, że jezioro sympatyczne, że miasto ciekawe i różnorodne, i tak dalej. O wielu zapewne jeszcze nie mam pojęcia.

Tak wygląda fragment mojego ulubionego Loblawsa, widziany po wejściu z ulicy do centrum handlowego:
Image Hosted by ImageShack.us

Tam kupuję rzadko i z doskoku, bo jest drogo. Zdecydowanie wolę No Frillsa, który jest tańszą marką Loblawsa i ma bardzo zbliżony wybór, tyle że taniej.

Uwielbiam jak oni owoce polerują (albo czymś pryskają, cholera ich wie). W każdym razie się błyszczą :)
Image Hosted by ImageShack.us

Zwierzątka też można kupić ;)
Image Hosted by ImageShack.us

Na koniec historyjka z cyklu "Kobiety bywają śmieszne" :)
Wiedziałam, że po tygodniu stołowania się w fast foodach coś mi tam przybędzie. Wagi ani centymetra ni ma, więc przymierzam dżinsy przytargane z Polski. Kurde, ciasne. Trzeba załączyć programy MŻ oraz ŻF, czyli Mniej Żryj i Żadnych Fastfoodów ;) Ruszamy się, łazimy ile można, nie jemy w mieście, ja gotuję, z małymi wyjątkami staram się zdrowo, czytam wszystkie etykiety, robię co mogę. Dżinsy średnio reagują. Ale wydaje mi się, że schudłam, inaczej się czuję i inne rzeczy tak jakby luźniejsze się robią... No kurde, może się rozeszły, dżinsy zawsze były najlepszym wyznacznikiem, a tu mówią wyraźnie "NIE DZIAŁA". Aż parę dni temu tak mnie zaatakowała myśl - czy ja ich przypadkiem nie prałam tuż przed wyjazdem...? Na zakupach w Ikei wchodzę na wagę i prawie zawału dostaję, już prawie idę z płaczem na odsysanie tłuszczu, kiedy dwie komórki w mózgu się stykają i dociera do mnie, ze mam w rękach zakupy, na ramieniu tradycyjnie ciężką torebkę, jestem w płaszczu i w butach :) Zabieram ichni papierowy centymetr, w domu robię pomiary - no kurde schudłam, no jak nie jak tak! Dzisiaj założyłam dżinsy. Po siedzeniu w autobusie już czułam, że miałam rację z tym praniem, a wieczorem już były całkowicie przyzwoite :))) Niniejszym oświadczam, że prawdopodobnie do wagi z liceum nie wrócę, ale schudłam pijąc piwo i jedząc węglowodany :)

I autoportret :)

Image Hosted by ImageShack.us

środa, 17 listopada 2010

wtorek, 16 listopada 2010

Poddaję się

Miał być post o tym co mi się podoba.
Potem miał być post o tej nieszczęsnej wolności.

Ale napiszę tylko w kilku punktach:
1. Założyłam tego bloga, żeby wyrażać MOJE opinie. Nie stwierdzam, że wszystkim przeszkadzają kierowcy wychodzący z autobusu po kawę i pączki. MNIE przeszkadzają.
2. Nie mieszkałam poza Polską, więc nie mam prawa nic krytykować, bo może mi się zmienić za parę lat. Orajt, wszystko jest piękne. To naprawdę ładny głaz, jak powiedział Osiołek do Shreka. Nie wiem ile razy mogę tłumaczyć, że piszę o MOICH odczuciach i MOICH opiniach, a nie o dogmatach.
3. Akcji społecznosciowych dotyczących alkoholu jest całe mnóstwo, szczególnie w knajpach, w których wypija się dwa-trzy piwa i wsiada za kółko. Bo wprawdzie w nocy piwa nie kupisz, ale 0,8 we krwi można mieć. Prewencyjnie. Może stąd tylu kierowców decyduje się na bardzo bezpieczne i logiczne manewry jak próba skręcenia w prawo z lewego pasa. I to zdanie usłyszałam od rodowitego Kanadyjczyka, który bardzo krytykował sposób jeżdżenia kierowców w Toronto. Może miał polskie korzenie.
4. Kupno piwa nie jest dla mnie wyznacznikiem wolności w kraju.
5. Nie mylę wolności z anarchią. Dlatego przestrzegam prawa, nawet jeśli uważam je za głupie. Ale na pewno kłamię, bo przecież jestem z Polski. (Wczoraj próbowałam się włamać do Beer Store, żeby browara na ulicy wypić. Zainspirował mnie Rumun, który stwierdził, że on jest z Rumunii, tam można pić na ulicy i nie obchodzi go, że głupi Kanadyjczycy się z nim nie zgadzają)
6. Policja wzbudza szacunek i strach, bo mogą łamać prawo i nie ponoszą odpowiedzialności tak jak szary obywatel. Bańką jest przekonanie, że jak się nie jest przestępcą to cię na pewno nie spałują. Pewnie się zaraz dowiem, że to lewacka propaganda ;)))
7. Nie rozumiem, dlaczego krytyka, czy uwaga, że mi się coś nie podoba miałaby być czymś złym. Nie szukam negatywów na siłę, po prostu widzę plusy i minusy. Chciałam, żeby ludzie, którzy nigdy tu nie byli mogli poczytać też o czymś innym niż rozpływanie się nad cudownością Kanady. W porównaniu do Polski oczywiście, bo wiadomo, że nie ma takiej opcji, żeby na tym kontynencie było coś innego w bardziej negatywnym sensie. Tu jest wszystko inne, ale tak pozytywnie inne.

Niniejszym się poddaję i kończę krytyczne uwagi, bo to nie ma najmniejszego sensu, skoro się zwyczajnie nie znam i jak trochę pożyję to zmienię zdanie.

Na wszelki wypadek zaznaczę, że liczyłam się z tym, że prowadząc otwartego bloga i zapraszając do niego ludzi, będę miała czytelników o poglądach innych niż moje. I na to liczyłam, bo lubię dyskutować, szczególnie jak mogę się czegoś dowiedzieć i nauczyć. Ale argumenty, że nie mam racji, bo jestem z Polski i łamanie prawa jest dla mnie normalne oraz nigdy nie mieszkałam zagranicą, więc siłą rzeczy nie mogę formułować żadnej opinii, są dla mnie nie do przejścia i nie mam zamiaru się kopać z koniem.

Następna notka będzie, jak pierwotnie zaplanowałam, o tym co mi się podoba.

Dodam tylko, że krytyki nie będzie tylko w stosunku do Kanady, a właściwie Toronto/Ontario. Resztę krytykanctwa i opinii sobie będę publikować, bo to mój blog, jakby nie było, jest :P

sobota, 13 listopada 2010

Świat mnie dziś nie lubi

Miało być parę luźnych, bardziej lub mniej zabawnych uwag, ale nie będzie, bo świat zgotował mi dzień, który zdarza się raz na jakiś czas i sprawia, że masz ochotę światu w pysk lutnąć. Jak to niegdyś rapował Fred Durst "It's just one of those days".

Zaczęło się niewinnie, wstałam o czasie, wprawdzie świat się do mnie słońcem nie uśmiechnął, ale pomimo braku słońca, sprytnie zakamuflował swój plan wobec mnie. Niczego nie podejrzewając ucałowałam Koalę na do widzenia, wyszłam z domu, włączyłam w odtwarzaczu Yellow Umbrella, tradycyjnie oblałam się kawą, zdążyłam na autobus, innymi słowy dzień jak co dzień. Pierwszy znak, że coś złośliwie na mnie czyha przyszedł w autobusie, jak sobie przypomniałam, że w piatek mam na 11tą a nie na 9:30. Ciężko westchnęłam na myśl o siedzeniu w pracy do 20tej, ale doszłam do wniosku, że nie ma tego złego, jak wrócę, to będzie mniej godzin do powrotu Koali. Wtedy sobie przypomniałam, że miałam dzisiaj ochotę na wino, a LCBO jest czynne do 21... Westchnęłam po raz drugi myśląc, że może nie będzie klientów pięć minut przed zamknięciem i uda mi się wyjść punktualnie.

Tuż przed budynkiem pracowym zobaczyłam, że z kolegą, którego nie lubię, nie pracuję jeden dzień w tygodniu, ale dwa. Westchnęłam po raz trzeci. Chciałam zadzwonić do Pana Koali i się pochwalić swoim geniuszem, gdy odkryłam brak komórki. Telefon noszę w jednej i tej samej kieszonce, ale przetrząsnęłam całą torebkę mając w pamięci jak to kiedyś "zgubiłam" klucze do samochodu co doprowadziło mnie niemal do zaczadzenia poprzez spalenie trzech fajek na raz (jak jeszcze paliłam). Nie tym razem. Wysłałam wiec smsa do Pana Koali z polskiego telefonu. Na polski numer. Zaklęłam lekko i wysłałam smsa na numer kanadyjski... hm... jaka tam była końcówka... czy 7266 czy 7622??? Miał mieć blisko mojego, więc pewnie 7622. Cisza. No to dzwonię.
- Heloł...?
- Hm... To ty?
- Excuse me?!
- Oh, I'm sorry, my mistake.

Dzwonię drugi raz.
- Znowu do mnie zadzwoniłaś :)
- O rany, przepraszam, muszę się kawy chyba napić, przepraszam bardzo :)

W końcu udało mi się wybrać dobry numer, komórka grzecznie leży w domu, ufff.
W sumie, dziesięć godzin takie strasznie nie jest, zawsze parę groszy więcej. "Kinga, nie musisz pracować teraz, posiedź tę godzinkę w biurze, poczytaj książkę, zaparzyłam świeżą kawę". Arrghh, no ale cóż, moja wina, że się pomyliłam, więc z jakiej racji mają mi płacić. Usiadłam sobie z książką, ale coś mnie tknęło, żeby spojrzeć na rozpiskę godzin. Kurwa. Miałam pracować w soboty a mieć wolne niedziele - jestem rozpisana w niedziele, a wolne mam w soboty. Kurwa. Sms do Koali, żeby się skontaktował z Krisem, że jak coś zaplanowali na niedzielę, to niestety, ale znowu nie mogę. Ja pierdzielę jaki burdel jest w tej firmie.

No dobra, to do roboty, oczywiście dzisiaj mam klientów samych upierdliwców i debili i nie obchodzi mnie jak mało politycznie poprawnie to brzmi. Na szczęście Steve i Alex poprawiają mi humor pomimo tego, ze czas wlecze się makabrycznie. MAKABRYCZNIE. 3 godziny przed zamknięciem pojawia się żona właściciela, której nie trawię. Z jednej strony kobieta niby chce żeby była zrobiona robota, z drugiej strony jest jędzowata, a z trzeciej pomaganie jej to orka na ugorze, bo co chwilę zmienia zdanie. I kto jej dzisiaj pomagał przy rozpakowywaniu nowych rzeczy? Tak, zgadliście, świat się zaczął naprawdę dobrze bawić.

Na szczęście bystra ze mnie dziewczynka, wiec nowy towar na półce pojawił się w takiej konfiguracji, że Pani Właścicielka zostawiła mnie z komentarzem "Do your magic" :))) Czas szybko minął, zakupiłam takie fajne szklanki do wina (chciałam kieliszki, ale te szklanki mnie tak urzekły, że nie mogłam się powstrzymać) i otworzyłam drzwi wyjściowe... po to, żeby zobaczyć mój autobus mknący beze mnie. Ponieważ byłam już od dawna na etapie przekleństw zamiast westchnień, zaklęłam w duchu, lecz stwierdziłam, że pójdę sprawdzić autobus alternatywny, który przyjechał tak nawet nie za późno. Ale po chwili Pan Kierowca zatrzymał się i wysiadł mówiąc "Wrócę za prę minut" i... poszedł do Tima Hortonsa po kawę i pączki. Nosz ja pierdolę, to jest jakaś abstrakcja! W końcu wrócił, z autobusu na metro, dwa przystanki i 196 ekspresowe w nasze okolice. I tu mała uwaga, wiele linii ma odnogi, A, B, C, itd. Nie wiem dlaczego (albo w sumie wiem, wredny świecie), ale byłam przekonana, że wszystkie odnogi 196 docierają tam gdzie chcę. Pierwsze zwątpienie przyszło jak kompletnie przestałam rozpoznawać okolicę i dotarłam do Uniwersytetu York, którego zdecydowanie nie było po drodze jak jechałam ostatnio. Widocznie ten jedzie inną trasą, przecież WSZYSTKIE dojeżdżają do mnie. Jak wylądowałam z powrotem przy metrze, musiałam ze smutkiem zmienić swoje przekonanie...

Była już 21:00, więc pogodziłam się z faktem, że właśnie zamykają LCBO. Znalazłam właściwy autobus, który dowiózł mnie na miejsce w... 8 MINUT!!! Kurwa. Jakbym w niego wsiadła pół godziny temu... Dość mocno już rozdrażniona, z adrenaliną pulsującą w żyłach ruszyłam do Beer Stora, myśląc, że w takim stanie, to ja przebiegnę z tym piwem pod pachą. Dotarłam do źródełka i... zobaczyłam kartkę "Przykro nam, nie przyjmujemy dzisiaj kart płatniczych, tylko gotówka"
!*&#$^^*#!$*!*&@#$&#*~!(@#%^*~()(
Kawałek dalej był bankomat, na szczęście. Wytachałam piwo ze sklepu i pomyślałam, że dopełnieniem dzisiejszego dnia było by:
a) żeby mi się wyśliznęło z rąk
b) żeby mnie banda gówniarzy napadła i piwo ukradła
Nie wiem, czy to z powodu adrenaliny, czy mi krzepa przybyła, ale piwo przetargałam na 1,5 pit stopu (ostatnio były 4!!!). 1,5 bo dwa kroki od bloku musiałam na chwilę przystanąć żeby mi nie wypadło z omdlałych rąk.

Posapałam, usiadłam z piwkiem przy komputerze, weszłam na konto i... odkryłam, że nie dostałam wypłaty. W całym firmowym burdelu, te kretynki nie spojrzały w rozpiskę, w której jak byk stoi moja dziesięciogodzinna zeszłotygodniowa zmiana i podały dwie godziny mniej do agencji. Agencja zadzwoniła we wtorek, żebym do końca dnia wyjaśniła sytuację, bo nie zdążą z wypłatą. Poszłam do jednej z kretynek, usłyszałam "Och, przepraszam cię, jak mi przykro, już daję znać centrali żeby to klepnęli" no i kurwa tak właśnie klepnęli, że nie mam pensji. I w dupie mam, że za tydzień będę miała dwie, ja jestem codziennie na czas, robię co mam robić na błysk a nawet więcej, a oni nie potrafią przypilnować pieprzonej pensji. Już się nie mogę doczekać niedzieli.

A jutro idę sobie kupić buty i mam to wszystko gdzieś :)
Howgh.

GIVE ME SOMETHING TO BREAK!

czwartek, 11 listopada 2010

Och...

Jakby to powiedzieć... Kanada pozazdrościła USA i będzie mieć swoje Jersey Shore... I jest tam Polka...

Dla błogo niewtajemniczonych - Jersey Shore to takie reality show amerykańskie, które polega głównie na tym, ze banda gówniarzy chleje, bzyka i leje się po ryjach. I teraz będzie wersja kręcona w Toronto...

wtorek, 9 listopada 2010

Po jedenaste, nie przepracuj się

Tym razem się uzewnętrznię na temat moich obserwacji co do pracy w Kanadzie. Ryzykuję stwierdzenie "w Kanadzie", bo podejrzewam, że wszędzie jest podobnie. Siłą rzeczy nie będę się wypowiadać na temat pracy w korporacjach, bo takowego doświadczenia nie mam. Choć podejrzewam, że korporacje jak korporacje, wszędzie są bardzo podobne ;) Na pewno przerąbane mają pracujący przy bezpośredniej obsłudze klienta we wszelkich Starbucksach, fastfoodowniach, itp. Ci faktycznie się uwijają jak w ukropie... Dlatego poniższy tekst będzie o przypadkach z wyłączeniem korporacji i powyższych przybytków obsługujących tłumy ludzi chcących zjeść lunch.

Generalnie mam wrażenie, że w przeciwieństwie do tego co słyszałam o Amerykanach, praca nie jest sensem życia Kanadyjczyków. Obserwuję tutaj coś zupełnie dla mnie nowego, czyli takie zaskakujące połączenia państwa (prowincji?) niemal policyjnego i południowoeuropejskiego luzu. Ale do rzeczy, bo miałam się na pracy skupiać.

Jeden z Kanadyjczyków, którego poznałam stwierdził, że Kanadyjczycy są leniwi. Nie wiem czy to nie za duże uogólnienie, ale faktycznie ciężko mieć wrażenie, że ludzie się tutaj przepracowują - jak załatwialiśmy sprawy w urzędach, to się zastanawialiśmy po kiego licha mają tyle boksów, skoro w jednym momencie pracują maks dwie osoby. Reszta się tułała z kawą. Jak się zmieniają kierowcy w autobusie, to nie robią tego szybko i sprawnie, tylko z reguły ucinają krótką pogawędkę w drzwiach. Pan Koala z kolei ma taką trasę, że często ma nieplanowany postój, bo kierowca przemierza biegiem dwupasmówkę, aby kupić kawę w Second Cupie :) Rozkład jazdy też jest dość umowny, pięć minut w tę czy w tę różnicy wielkiej przecież nie robi...
Chłopaczek obsługujący nas w banku (zakładał nam konto, zamawiał czeki, itp) wysłał nasze karty na adres hostelu, nie zamówił czeków, choć miał to zrobić, a na spotkanie, na którym miałam mu podać nowy adres zarezerwował sobie godzinę :))))
Mam z tym tutejszym luzem i tumiwisizmem lekki problem, nie wiem czy to jest kwestia mojego charakteru, czy nadal mam w sobie tą polską nerwowość. Bo w polskiej pracy i w życiu codziennym jest nerwowo i to bardzo często. Plus tego luzu jest taki, że ludzie są po prostu widocznie szczęśliwsi i spokojniejsi. Nikt się nie ciska o pierdoły, dla mnie mają wręcz nieludzką cierpliwość do wielu rzeczy.

Ale też nie jest tak, że możesz sobie przyjechać, zacząć pracę i się obijać. Nowi pracownicy są bacznie obserwowani i dopiero po jakimś czasie, jak przekonasz szefa, że jesteś ok, zaczyna się taryfa ulgowa. Kiedy się zaczyna, zależy pewnie od pracy. Ja mam wrażenie, ze już trochę tę taryfę mam, ale na razie nie mam zamiaru tego sprawdzać. Z całej grupy pracowników, którzy zaczynali ze mną, zostałyśmy we dwójkę ja i Georgia i zebrałyśmy już parę pochwał, a nasza dobra opinia dotarła już do agencji pracy, więc nie patrzą już na nas z taką podejrzliwością. U Pana Koali jest dokładnie tak samo - stali pracownicy mogą przyjść na przerwę pięć minut wcześniej i wyjść pięć minut później, tymczasowi nie. Ale też już sobie renomę wyrobił i praktycznie ma pewne zatrudnienie po okresie próbnym.

Duże znaczenie ma powód dla którego się pracuje i możliwość zmiany pracy. Ben i Shane, o których już pisałam, nie pracowali na rachunki, tylko jeden na inwestycje, a drugi odkładał na własną firmę. Skończyło się to tak, że wylecieli na zbity pysk, są spaleni w agencji pracy, a Ben się ku uciesze wszystkich, odgrażał się prawnikiem :) Bo o co miałby pozwać firmę, o to, że mu kazali pracować? :))) Georgia z kolei jest kompletnie niezaradna życiowo i boi się utraty pracy jak ognia. Ma długi, trójkę dzieci i dni, kiedy nie ma co do garnka włożyć. Nie ma też zbyt wielu alternatyw, bo zwyczajnie nie należy do najbardziej bystrych i wykształconych osób. Bardzo ją lubię i nie chcę, żeby to brzmiało źle, ale ona po prostu na takie prace jest skazana do końca życia. Cały czas się upewnia, czy dobrze pracuje, podkreśla, że na niej można polegać i w jakiś absurdalny dla mnie sposób uważa, że zwiększona sprzedaż do zasługa tego, że jesteśmy dobre :)

Wszystko powyższe jest też silnie powiązane z ogromnym poszanowaniem praw pracownika (i proszę mi zmywaka nie wypominać, na pewno są wyjątki ;)) i silnym przemysłem ubezpieczeniowym. Bardzo modne jest pozywanie się o każdą pierdołę, więc pracodawcy trzymają się litery prawa, żeby za chwilę nie płacić kilku(-nastu) tysięcy odszkodowania. Błyskawicznie z pracy wyleciał koleś, który był takim pilnującym wejścia, pomagającym klientom, ustawiającym wózki, itp. Dość szybko i niebezpiecznie skracał dystans, który się powinno trzymać wobec dopiero co poznanych ludzi. Nękał smsami córkę właściciela, mnie pytał, czy mam ochotę się pozabawiać, Georgii sprawdzał, czy ma silne mięśnie brzucha, do dziewczyny z agencji wydzwaniał po godzinach pracy, a Steve'a ciągle pytał, czy w ramach rozrywki chce się na żarty pobić na dworze. Być może jego idiotyczne teksty były w jego umyśle śmieszne, ale jak tępym trzeba być, żeby się pytać laski, którą się widzi drugi raz w życiu, czy chce się zabawić??? W każdym razie został wyproszony bardzo szybko i w agencji również jest spalony i pracy nie dostanie.
Oczywiście bardzo restrykcyjnie jest przestrzegane BHP, nacisk na bezpieczeństwo w pracy jest bardzo duży. Myślę, że wizyta na niektórych polskich budowach przyprawiła by niejednego pracodawcę o zawał serca :)))

Duża różnica między Polską a Kanadą (poza siłą nabywczą zarobków) jest taka, że nie ma praktycznie większego problemu z pracą na część etatu i pracą tymczasową. Ponieważ takie sytuacje jak u mnie w firmie (z pięciu osób zostały dwie) zdarzają się często, zapotrzebowanie jest właściwie ciągłe. Kanadyjczycy raczej niechętnie pracują za okolice minimum, więc biorą takie prace na przeczekanie, albo jak nie mają wyjścia i nadziei na nic więcej. Albo jak dorabiają podczas studiów. Z reguły za te stawki pracują nowo przyjezdni, albo słabo zintegrowani stali rezydenci. W Polsce znaleźć pracę na przeczekanie, dorywczą, graniczy z cudem jak nie jesteś studentem albo emerytem.
Ogólnie sytuacja na rynku pracy w Toronto jest ciężka nawet dla Kanadyjczyków. Stopa bezrobocia jest wyższa niż średnia krajowa, konkurencja jest duża, więc żeby znaleźć coś porządnego, trzeba się naczekać. Z byle czym nie ma problemu. Kluczowe jest to, że byle co pozwala nam na normalne życie bez liczenia każdego centa.

Reasumując, jedenaste przykazanie sprawia, że ludzie pracują tyle, żeby zarobić na życie i mieć czas na życie prywatne. Oczywiście, pewnie jak chcesz robić karierę, to się przygotuj na nadgodziny, tak jest chyba we wszystkich dużych firmach. Powolność, niepunktualność i ten ogólny spokój bywa drażniący, ale być może właśnie dlatego Kanadyjczycy jawią mi się jako naród pozbawiony stresu i nerwów związanych z codziennym życiem.

piątek, 5 listopada 2010

Lech Poznań rządzi!!!

Tego mi zdecydowanie brakuje, nienawidzę wszystkich kolegów, którzy byli na stadionie ;))))

Muzycznie z Irlandii

No, prawie, bo chłopaki z obu grup w USA urodzeni, a przynajmniej mieszkający od dziecka, ale dzielnie muzykę swoich przodków wplatają.

Zaczniemy od Dropkick Murphys, którzy mają na koncie tyle irlandzkich klasyków, że jak w knajpie w Londynie trafiłam na koncert Pana z Gitarą to ze zdumieniem odkryłam, że znam wszystko co śpiewa :) Co roku dają dwa koncerty pod rząd w Bostonie, z okazji Dnia Św. Patryka i właśnie sprawdziłam na stronie - oba koncerty na 2011 są już wyprzedane. To jest kurde fenomen, a show na nich dają niesamowity :)
Tutaj spokojny, wzruszający kawałek dedykowany ofiarom I Wojny Światowej, oryginalnie nagrany i zaśpiewany przez irlandzkiego artystę, Erica Bogle'a.



A żeby nie było za smutno, radośni chłopcy z Flogging Molly zaśpiewają pijacką kołysankę :))))



"'Cos we find ourselves in the same old mess, singing drunken lullabies" :)
I jestem trzeźwa, żeby potem nie było :P

A na koniec Pani, której wielkiej zapowiedzi robić nie muszę, czyli Dolores O'Riordan, wokalistka The Cranberries, której głos uwielbiam od lat. I polecam cały album "Are you listening", bardzo bardzo.

środa, 3 listopada 2010

Niosę kaganek oświaty ;)

Żeby nie było - jestem przekonana, że taka rozmowa mogłaby się mi przytrafić w Polsce, Anglii i dowolnym innym kraju, więc nie jest to żaden przytyk w kierunku Kanady i jej systemu edukacji :)

W pracy mam między innymi dwóch młodych chłopaczków, Shane i Ben mają na imię. Kumple od małego, nie wiem ile mają dokładnie lat, ale obstawiam, że nie więcej niż 21. Wczoraj o czymś zawzięcie po cichu dyskutowali, w końcu Ben śmiejąc się nerwowo zapytał czy może mi zadać osobiste pytanie. Jasne, czemu nie, zawsze chętnie na pytania odpowiadam.
(J to JA, B to BEN, S to SHANE)

B: Czy jak kobieta weźmie tabletkę antykoncepcyjną po seksie, to może zajść w ciążę?
J: Eeee, taką zwykłą tabletkę? Ale przed seksem brała, czy nie?
B: Ok, to ja ci naświetlę sytuację. W sobotę uprawiałem seks z moją dziewczyną i ona się teraz boi, ze jest w ciąży, więc pomyślałem, że może jak weźmie tabletkę antykoncepcyjną....
J: Ale to nic nie da.
B: Ok, to w takim razie pozostaje nam Plan B (tabletka wczesnoporonna, przyp. mój). I teraz się chciałem zapytać, czy Planu B można używać za każdym razem?
J: Oszalałeś?! Rozwali sobie system hormonalny, dokładnie nie pamiętam, ale chyba raz na pół roku można tylko brać tę tabletkę.
B: A czy ona szkodzi? Bo moja dziewczyna się boi, że coś jej się uszkodzi w środku.
S: Jezu stary, to jest legalna tabletka, co jej się ma uszkodzić...
J: Nie no, fizycznie jej się nic nie uszkodzi, ale to jest spory zastrzyk hormonów, więc nie może tak se brać co miesiąc.
B: Kurde... No bo się boję, ze ona jest w ciąży. Ale mówi, że niedawno skończyła okres, jak myślisz, może być w ciąży?
J: Ty no, z ręki ci tego nie wywróżę :) No dobra, kiedy skończyła okres?
B: Zapytam.

W tym momencie nam przerwano, bo musieliśmy popracować, a Ben zaczął intensywną korespondencję ze swoją dziewczyną. Po jakimś czasie powróciliśmy do rozmowy :)

B: Mówi, że skończył jej się okres we wtorek, czyli 26go.
J: Uuuu. A kiedy się zaczął?
B: 22go.
J: No dobra, to teraz zależy jak długi ma cykl, bo jak ma krótki, to możesz zostać tatą :) Zapytaj jej, jak długi ma cykl.
B: Mówi, że 30 dni, czasem dłuższy.
J: No to powinno być ok.
B: A jak to w ogóle działa? Bo ona mi powiedziała, że nie powinna być w ciąży, bo plemniki nie przeżyją w środowisku po okresie.

W tym momencie już wiedziałam, że będzie dobrze, ale jeszcze nie musiałam się skupiać na powstrzymywaniu parsknięcia śmiechem :)

J: O Boże, nie chodzi o przeżycie plemników, bo one sobie tam doskonale radzą, chodzi o jajo.
B: Co z tym jajem.
J: Jeśli ona ma cykl 30 dni, to jeszcze nie miała owulacji, więc nie powinna być w ciąży.
B: Ale ona dopiero skończyła okres!
J: No i co z tego?
B: A co to jest owulacja?
J: Jak się jajo produkuje, wtedy można zajść w ciążę.
B: Aha, a jak się nie zajdzie, to wtedy...
J:... wtedy jest okres.
B: TO JAK DUŻE JEST TO JAJO?!
J (z małym zakrztuszeniem): Jajo jest małe, ale... hm... tam w środku się robią takie poduszeczki, dla dziecka, jak dziecka nie ma, poduszeczki wyłażą no i jest okres.
B: No dobra, to pokaż mi to na kalendarzu.
J: Tutaj dostałą okres, jeśli jej cykl ma 30 dni, to tutaj będzie miała owulację.
B: Czyli okres.
J: NIE! Jajo się będzie produkowało.
B: Aha, aha. Czyli jeśli tutaj skończyła okres...
J: Coś ty się tak tego końca okresu uczepił, ważne jest kiedy go zaczęła, bo tak się liczy cykl.
B: Jaki cykl.
J: No cykl miesięczny, trwa od pierwszego dnia okresu, do pierwszego dnia następnego okresu. I mniej więcej w połowie cyklu jest owulacja... w sensie produkcja jaja, i bodaj przez 2-3 dni będzie płodna. Do tego musisz dodać dwa dni przed i dwa dni po, bo tyle mogą plemniki przeżyć w organizmie kobiety.
B: No dobra, czyli... co tu zaznaczyłaś?
J: Zakładając, że ma cykl 30dniowy, tu będzie owulacja...
B: ... i dostanie okres.
J (*@#%^*@$%**): NIE, BĘDZIE PRODUKOWAĆ JAJO. I mniej więcej do tego dnia, nie możesz uprawiać seksu bez zabezpieczenia.
B: Aaaaa, a od tego czasu mogę, bo po produkcji wszystko się wypłucze razem z okresem!
J (parskająć śmiechem): Tak, Ben, można to tak ująć :))))))
B: Kurde, skomplikowane to. Dobra, czyli...
J: Wiesz co, zróbmy inaczej, przestań to liczyć, bo umrzesz z nerwów. Niech ona dzisiaj weźmie Plan B, a gdzieś tak w piątek idźcie do apteki i kupcie test ciążowy. Teraz testy wykrywają bardzo wczesną ciążę, więc poczytajcie na opakowaniu od którego dnia po zapłodnieniu działają.
B: Możesz polecić jakieś marki?
J: Człowieku, jestem w tym kraju od miesiąca, nie mam bladego pojęcia jakie macie testy :) Idź po prostu do apteki, albo jeszcze lepiej, do lekarza i niech zacznie brać tabletki antykoncepcyjne albo coś.
B: I przy tabletkach nie zajdzie w ciążę?
J: Jak będzie brała regularnie, codziennie, pi razy oko o tej samej godzinie...
B: CODZIENNIE? To nie wystarczy przed seksem?!
J: Nie, musi brać codziennie.
B: To będzie problem, bo ona nie chce iść do lekarza.
S: Czemu?
B: Bo jej mama nie chodzi i ona też nie. Uważają, że wszystko powinno być naturalnie i nie biorą żadnych leków.
S: No to naturalnie sobie zajdzie w ciążę! Ale w sumie, ja do lekarzy nic nie mam, ale co do leków...
J: Co z tymi lekami?
S: Mój ojciec ma artretyzm i jak bierze leki, to jest ok, ale jak przestaje, to go boli jeszcze bardziej. Po co ma brać leki, które sprawiają, że boli go jeszcze bardziej?!

Już otwierałam usta, żeby zauważyć, że niektóre leki nie mają LECZYĆ, tylko ulżyć w bólu, bo choroba jest nieuleczalna, ale mając świeżo w pamięci próby wbicia Benowi do głowy różnicy między okresem a owulacją, doszłam do wniosku, że nie ma to większego sensu ;)
I chciałam powiedzieć, że zamieściłam skrót tej rozmowy, ja się naprawdę długo z nim szarpałam, a pomiędzy tłumaczeniem jak działa cykl, miałam pytania w stylu: "Czy jak będzie w ciąży, to czy nie ma jakiejś alternatywy dla aborcji, jakiegoś zastrzyku, albo czegoś?" :)))

Po powrocie do domu opowiedziałam sytuację Panu Koali, który patrzył na mnie jak na ufo. Zapytałam, czy to jest naprawdę takie skomplikowane i czy on zna cykl kobiety, na co dostałam odpowiedź:
"TAK i go kuźwa poznałem już ładnych paręnaście lat temu!!!"

:))))))