sobota, 30 października 2010

Grand Opening czyli koszmar z disco w tle

Wczoraj przeżyłam jeden z gorszych wieczorów w życiu. Autentycznie.

Ponieważ karierę kasjerki zaczynam jutro, miałam dwa dni wolnego. Wczorajszy (w sensie czwartkowy) wieczór postanowiłam spożytkować na zgłoszenie się na zmywak do właśnie otwieranego klubu nocnego. Zmywak wielkim marzeniem nigdy nie był, ale pomyślałam, że nie zawadzi zarobić paru groszy jak się i tak nie ma nic innego do roboty. Pierwszy wkurw przyszedł zanim jeszcze wyszłam z domu, a mianowicie dostałam maila od Joe (mój "szef"), że zmiana może mieć koło 12 godzin i że oni generalnie nie płacą za pierwszy raz, ale że zapowiada się na wiele godzin, to mi trochę zapłacą. Było już za późno na wycofanie się, znaczy teoretycznie mogłam, ale ja już tak głupio skonstruowana jestem, że nie chciałam zostawiać ich na lodzie, więc pojechałam, całą drogę układając sobie maila do Joe z informacją co myślę o pracy za darmo.

Przyjechałam na miejsce i zastałam malutką kuchnię, w której wszyscy sie ciągle o siebie obijali, nie działającą zmywarkę do naczyń, brak jakiejkolwiek suszarki, ograniczony zapas czystych, suchych ręczników i kończącą się ciepłą wodę. Ogarnęłam bałagan, który stworzyli kucharze (dwóch) przygotowujący dania możliwe do odgrzania, zajęło mi to tak z 1,5h - 2h, poinformowałam Anthony (nie wiem jak to zapisać po polsku, Anthony'ego? w każdym razie to był główny kucharz), że skończyła się ciepła woda i zaczęło się takie pałętanie w te i we wte. Była prawie 18ta, imprezę zaplanowano na 21:00. Zaznaczam, że ja nigdy nie pracowałam w knajpie, tym bardziej na zmywaku, ale tak na logikę już widziałam, że to nie jest robota na jedną osobę, bo ciężko będzie sprzątać z talerzy, myć, wycierać szmatką i odnosić na półkę samemu. Ale wtedy jeszcze trwałam w błogiej świadomości, że jak będę zapierdzielać na najwyższych obrotach to dam radę, poza tym rozejrzałam się, zapas talerzy był pokaźny, więc nic nie zapowiadało dramatu. Właściciele lokalu okazali się być bandą włoskich znajomych Joe, którzy momentami wyglądali jak żywcem wyjęci z Rodziny Soprano, zarówno laski, jak i kolesie. Mnie się w ogóle Włosi nie podobają, jacyś tacy wymoczkowaci i pizdowaci są, więc nawet nie miałam rozrywki w postaci gapienia się na mężczyzn ;) W pewnym momencie zaczęłam podejrzewać, że nie są tak do końca przygotowani na otwarcie, bo godzinę przed drukowali menu w "biurze", którym było takie małe pomieszczenie na przeciwko kuchni. Główny (chyba) właściciel postanowił zapracować na stereotypowe opinie o Włochach, czyli łaził i darł się na niemal wszystkich. I to nie tak, że "kurwa, zawaliłeś", tylko  faki leciały co trzecie słowo, a wyzwiska były równie wymyślne co "you are a fucking disgrace to this fucking town", czyli że ktoś okazał się być wstydem dla miasta, w ocenzurowanej wersji ;))))

Nadeszła godzina zero. Nawet sie ucieszyłam, bo już mi się trochę nudziło, kelnerzy zaczęli znosić pierwsze zamówienia, a ja z podwiniętymi rękawami czekałam na pierwsze naczynia. I się, kuźwa, doczekałam. Mój pierwszy błąd nowicjusza polegał na tym, ze starałam się być zbyt dokładna. Jak mi Anthony powiedział, że talerze mają być naprawdę suche, to jest wycierałam i wycierałam, aż były suche, tracąc na tym mnóstwo czasu. Jak mi wrzucali patelnie, to je szorowałam próbując doprowadzić do stanu nowości. Innymi słowy, zmywałam tak, jakbym zmywała w domu. Szybko się zorientowałam, że muszę sobie ustawić priorytety, którymi były naczynia dla kucharzy, wiec patelnie, garnki szły na pierwszy ogień. W międzyczasie zerkałam jak wygląda sytuacja naczyniowa i myłam te, które wyglądały na chętne to zniknięcia. Brzmi logicznie? Niby tak. Ale do tego trzeba dodać, że praktycznie cały czas kelnerzy znosili brudne talerze, które rosły mi za plecami, pomimo moich niemal nadludzkich wysiłków, żeby chociaż trochę rozładowywać zatory. Nie miałam gdzie położyć rzeczy do wyschnięcia, skończyły mi się suche ścierki, skończyła się ciepła woda, a nadzieja, że naczynia będą schodziły falami okazała się złudna, bo lądowały koło mnie rwącym strumieniem...

Każdy kto mnie zna, wie, że jestem cholerykiem, ale doprowadzić mnie do wrzasku połączonego ze słowotokiem i wkurwić tak, że jestem bliska płaczu ze złości, jest ciężko. Bowiem w połowie kompletnej bezsilności przypomniałam sobie maila Joe "...ale ci trochę zapłacimy..." Była dopiero 22ga, ja byłam wyczerpana fizycznie (te żeliwne patelnie są naprawdę w cholerę ciężkie), psychicznie i na skraju załamania nerwowego, bo chociaż stawałam na głowie, to po prostu NIE BYŁA ROBOTA NA JEDNĄ OSOBĘ. Zaczęłam rozważać rzucenie tego w cholerę i wyjście z lokalu, ale wiedziałam, że wtedy dadzą na zmywak któregoś z kelnerów, a co oni byli winni. I wtedy podszedł Anthony, bo u kucharzy się akurat nieco rozluźniło i zapytał, czy wszystko w porządku, bo widzi, że jestem zdenerwowana. Uch... Nie będę siebie cytować, ale okazało się, że ja też potrafię kląć po angielsku i wyrzucić z siebie całkiem płynny potok wściekłości. Zagroziłam, że jak nie dostanę kogoś do pomocy, to wychodzę. Anthony stwierdził, że wszyscy mają sajgon, na co ryknęłam "Tak, ale wam za to zapłacą!!!". Zamurowało go na chwilę, więc mu wyjaśniłam sytuację, co mi napisał Joe w mailu i że to moje pierwsze otwarcie (nie przyznawałam się, że to w ogóle moje pierwsze wszystko ;)), że Joe uprzedzał, że będzie zamieszanie, ale się spodziewałam, że będzie więcej osób i zamieszanie będzie po prostu oznaczało zapierdziel, a nie sprawienie, że niemożliwe stanie sie możliwe. I w ogóle ja wychodzę, bo mam kurwa dosyć. Anthony obiecał, że się rozliczymy, że nie będę pracować za darmo i dał mi do pomocy jednego z kelnerów, który skończył swoje stoliki - chłopaczek czyścił talerze tak, że mi pozostawało przetarcie w wodzie w płynem i jako w dwójkę zdołaliśmy rozładować ten burdel, szczególnie, że powoli się uspokajało, muzyka z przebojami disco sprzed jakichś 8 lat grała coraz głośniej, a spalone solarem Włoszki śmiały się coraz głośniej.

W okolicach 23:30 Anthony prawie siłą mnie wygonił z kuchni, żebym zrobiła sobie przerwę, a ja z wściekłości poszłam na fajkę. I nawet fajka mi nie smakowała. Może i lepiej, bo w żaden sposób nie pobudziło mi to z powrotem chęci powrotu do nałogu. Potem ze spokojem ogarniałam całą resztę, po północy zostały głównie gary, które i tak wymagały namoczenia, więc po prostu posprzątaliśmy, a to co zostało do zmycia zostało zalane wrzątkiem i zostawione na noc. Rozliczyłam się z Anthonym, pogadaliśmy sobie chwilę. Powiedział, że kolesie byli nieprzygotowani na otwarcie, a ta kuchnia to jest jakaś komedia a nie kuchnia. Oni też mieli sajgon, był jakiś problem z zamówieniami, ochrona tez miała problem na wejściu, bo nie mieli aktualnej listy, no jeden wielki bajzel. Powiedział też, że on pracował z Joe, więc nie dziwi go ten email, jedynie tylko nie rozumie, czemu wysłał mnie, wiedząc jaki jest sajgon na otwarciach i wiedząc, że nigdy nie robiłam otwarcia (a ja w duchu myślałam, że przecież nigdy tego nie robiłam i Joe o tym doskonale wiedział!!!). I że przysłali drugiego kolesia na zmywak, ale zwyczajnie nie było go gdzie postawić, żebyśmy w dwójkę pracowali. I że teraz właściciele go zatrudnili, żeby rozwiązał problem z kuchnią... Życzyłam powodzenia, zebrałam garść pochwał i pojechałam do domu.

Dzisiaj rano wysłałam Joe maila z informacją, że to bardzo "miło" z ich strony, że nie płacą za pierwszą zmianę, ale nie ma o tym słowa w mojej umowie i jest to nie dość że niegrzeczne, to jeszcze niezgodne z prawem. Odpisał, że zapłacą mi całość i że to była "amazing job", czyli informacja o moim wybuchu na całą kuchnię do niego nie dotarła ;)

W sumie miałam zrezygnować ze współpracy z nimi, Pan Koala strasznie nie chce, żebym dla nich pracowała, ale dzisiaj się zaczęłam wahać. Na pewno nie idę nigdzie na zmywak więcej i na pewno nie robię żadnych grand opening. Ale tak sobie myślę, że jak się raz w tygodniu zdarzy szansa dorobienia,  to czemu nie przynieść paru dolarów więcej do domu. Szczególnie, że nikt mi nie rozkazuje, jak pasuje impreza, to się zgłaszam, jak nie, to nie. Wiadomo, jak nie będę się zgłaszać w ogóle, to w końcu mi dadzą wypowiedzenie ;)

Dzisiaj bolą mnie dłonie, przedramiona, część nóg, trochę barki i mam poczucie, że nigdy już nie zjem niczego w restauracji bez obrazu tych biednych ludzi harujących w kuchni na mój posiłek...

poniedziałek, 25 października 2010

Zimą schodzimy do podziemia (a ja mam drugą pracę)

Oprócz kelnerki będę kasjerką :) Zadzwonili do Pana Koali z Manpowera, ale że on dzielnie materace czyści, zaproponował, żeby mnie zatrudnili, co też się stało. W środę mam szkolenie, od czwartku zaczynam. Pracę kelnerki na razie zostawiam, mam plan, żeby ze 2-3 razy w tygodniu dorobić parę groszy więcej. Ostatnio sporo rozmawialiśmy o Kanadzie, pracy tutaj itd i na pewno notka o tym będzie, ale tę już miałam zaplanowaną od jakiegoś czasu, a jakieś priorytety trzeba mieć ;)

Czuje się jak narkoman odcięty od działki. Od działki butowej. Mój wybór butów, które wzięłam ze sobą nie należy do najbardziej fortunnych, ale też nie miałam większego pola manewru. Od dłuższego już czasu mój zestaw butów na płaskim obcasie ograniczał się do glanów (głównie na motocykl), adidasów (do pobliskiego sklepu, itp) oraz jesiennych kozaków kupionych w panice tuż przed wyjazdem do Barcelony, kiedy to odkryłam, ze nie mam butów nie sandałowych do całodniowego pałętania się po mieście. I one mi teraz ratują życie - adidasów nie założę w końcu do wszystkiego a szpilki się tak nie bardzo sprawdzają w długich spacerach ;)

Myślę, że większość kobiet przyzna, iż jedna para jest sytuacją nieakceptowalną. Oczywiście dlatego, że się za szybko zniszczą ;)  Nigdy w życiu nie miałam takiego braku wyboru, więc wpadam w obsesję - wszędzie widzę buty, obserwuję kobiety w metrze i na ulicy, ryję po sieci, wypatruję sklepów z ofertami "kup jedną parę, drugą dostaniesz gratis/za 50%" itp. Szczególnie, że w tym roku ponownie modne są modele, które bardzo mi się podobają - gdyby to było tak z 4 lata temu, z pewnością nie cierpiałabym patrząc na kozaki-szpilki z czubami, które w tańszych wersjach zmieniają się w buty Rumcajsa ;)
Kombinuję jak koń pod górę, bo wiadomo, że póki oboje pełną parą nie zaczniemy zarabiać, głupio tak kasę na zachcianki przepierdzielać, ale ja prrrragnęęę... No i tak myślę, że może sobie kupię, a potem oszczędzę na jedzeniu i ograniczę się do soków warzywnych (witaminy i składniki odżywcze) i owsianki (błonnik), albo że ten jeden, jedyny, jedynusieńki raz wykorzystam zapas na polskim koncie, niewielki bo niewielki, ale tam jest i woła :)

I to naprawdę nie jest moja wina, że najładniejsze są zamszowe... Każdy wie jak wygląda miasto zimą i co ta szara breja pełna soli potrafi zrobić z butami. Ale i na to jest sposób, co sprowadza nas do tytułowych podziemi...

Na początku bardzo dużo chodziliśmy - raz, że chcieliśmy się jak najbardziej oswajać, a dwa, że nie mieliśmy jeszcze sieciówki, więc płacenie 3$ za przejechanie dwóch przystanków było bolesne. Mieszkaliśmy bardzo blisko centrum, więc wszystko na piechotę dało się załatwić. Chodziliśmy i chodziliśmy i czegoś brakowało. Hm... no dobra, są sklepy z ciuchami, butami, knajpy, ale gdzie jest H&M? Mango? Aldo? Gdzie są centra handlowe (takie miejskie, jak w Poznaniu Stary Browar, czy w Barcelonie El Corte Ingles)? Nasze pytania znalazły odpowiedzi w dniu, w którym wracaliśmy na naszą stację metra i zamiast zwykłego wyjścia z metra wpadliśmy w sieć zaułków i nie mieliśmy bladego pojęcia którędy mamy wyjść na powierzchnię, żeby się znaleźć w tym miejscu, w którym chcemy. To że ja się gubię, to akurat nikogo nie powinno dziwić, ale że gubi się Pan Koala, to już należy zapisać w annałach historii.

Otóż tutaj są podziemia i to podziemia, przy których to coś pod Dworcem Centralnym w Warszawie to mały pikuś. Podziemia są przy większych stacjach metra - na początku myśleliśmy, że po prostu większe stację mają pod spodem sklepy, LCBO i inne pierdoły, ale okazało się, że tez się nieco mylimy. Bo część tych stacji jest ze sobą połączonych...

Na początku największe wrażenie zrobiło na nas Toronto Eaton Centre, które ma prawie 160tys m2 i którym zupełnie niechcący przeszliśmy jedną stację metra. Na mapie wygląda to mniej więcej tak:

Image Hosted by ImageShack.us

Cali podekscytowani podzieliliśmy się naszym odkryciem z "autochtonami", po czym zostaliśmy uświadomieni przez Kobietę Pracującą, że to jest jeszcze nic... Otóż w Toronto jest coś takiego jak PATH. Jest to system podziemnych tuneli dla pieszych, mających razem 28 kilometrów, które tworzą największe na świecie centrum handlowe o powierzchni 371 600m2!!! Według Wikipedii, Eaton Centre jest uważane za prekursora PATH - 60 lat później miejski planista Matthew Lawson pozazdrościł pomysłu i postanowił zrobić coś podobnego, ale z przytupem ;) A na poważnie, podziemie było zapchane ludźmi do granic możliwości, między innymi z powodu powstających biurowców. Najlepsze jest to, że to jeszcze nie koniec, bo są plany dalszej rozbudowy podziemi - mają sięgnąć 60km. Systemem PATH jest połączonych ponad 50 budynków mieszkalnych i biurowców, 6 hoteli, istnieje tam 20 parkingów, po drodze jest pięć stacji metra oraz jedna stacja kolejowa.
Jakby ktoś chciał sobie popatrzeć, to załączam linka do mapy całego systemu PATH.

Tak dla porównania, wcześniejsze Eaton Centre jest w górnym prawym rogu :)

Image Hosted by ImageShack.us

Jak człowiek to dobrze rozplanuje, można całą zimę nie wychodzić na powierzchnię, nie szkodząc tym samym swoim ślicznym zamszowym kozaczkom ;)

niedziela, 24 października 2010

77.38$

..... Czas wielki nadszedł aby Pan Koala się ujawnił:)
A że okazja nadarzyła się to napisać trzeba.
Otrzymałem o to pierwszą wypłatę w kanadyjskich dolarach.

Pracuję w magazynie HBC zajmującym się "przetwarzaniem" rzeczy zwracanych w ramach gwarancji konsumenckich, dużo tego jest więc pracy mam troche:)
Dzięki temu dowiedziałem się skąd się biorą promocje....
NIGDY NIE KUPUJCIE MATERACY Z WYPRZEDAŻY!!!


Póki co nie będe się rozpisywał, jakos tego nie lubie wolę face to face ale moze niedłgo będzie cdn :)

czwartek, 21 października 2010

No to żem oficjalnie ludem pracy została :)

Po raz pierwszy w życiu :) Bo ja tak naprawdę oprócz dwutygodniowej licealnej przygody ze składaniem pudełek w fabryce jogurtów, nigdy nie pracowałam fizycznie. Znaczy tak poza biurowo. Dziś natomiast podpisałam umowę z firmą, o której wspominałam - będę obsługą przyjęć i wesel :) I poznałam dzisiaj podstawy tzw French serving, które powoli już odchodzi w siną dal.
Generalnie French serving wygląda w ten sposób, że się serwuje jedzenie z dużych talerzy na małe talerze ludziom przy stole. Nie pamiętam, jak się te duże nazywają, no takie metalowe z ciepłym jedzeniem ;) W każdym razie jak kelner podchodzi od lewej i nakłada jedzenie na talerz, to jest french serving. Jak podchodzi od prawej i roznosi tylko gotowe talerze, to jest plate serving i to najczęściej będę robić. Oznacza to ni mniej ni więcej, że potężny kamień spał mi z serca i mogę w spokoju zająć się dopieszczaniem mojego resume i szukaniem lepiej płatnej pracy :))) Minus jest taki, że pewnie w weekendy będę tyrać, ale zobaczymy ile godzin da się na tym wyrobić w tygodniu i ile weekendów będę musiała poświęcić. Plus natomiast, że robota będzie wieczorami, więc póki Pan Koala ma popołudniową zmianę, nie będziemy się rozmijać w domu :)

Wczoraj odkryłam, że nie muszę się zapisywać na siłownię - wystarczy karmić pijaństwo i tak co drugi dzień przytachać 24 butelki piwa (przypominam, 0,341l) do domu. Chciałam zrobić niespodziankę Panu Koali jak wróci z pracy. Rany boskie, na cztery pit stopy to zrobiłam, przyszłam spocona, różowa i zmachana a dzisiaj tak mnie barki bolą, że o ja pierdzielę. Mam jednak niejasne wrażenie, ze moja wątroba woli jednak siłownię ;)

Zauważyłam, że się nieco polscy komentujący obijają, kanapka dla G_v była, muzyczka dla Agi też, a tu nic, cisza, echo, Barbara normalnie jakby języka w palcach zapomniała, żądam odmeldowania się, że wszyscy żyją :P

środa, 20 października 2010

Muzycznie

Stary dobry punkrock połączony z... no po prostu z Asian Dub Foundation :)


Mój osobisty faworyt z ostatniej płyty:


I klasyk nad klasyki, choć ma zaledwie 7 lat:


Pamiętam ich koncert na woodstockowej scenie z woodstockowym nagłośnieniem... Żołądek mi podskakiwał wraz z perkusyjną stopą :) 

Innymi słowy, nosi mnie, bo nie byłam w tym roku na porządnym festiwalu.


I specjalnie dla Agi, Pan Argentyńczyk zwany Fidel Nadal, śpiewający po hiszpańsku i angielsku, nagrywał również z Manu. Ciekawam opinii (nie spodziewam się, że przebije Matisyahu ;)), bo mnie się zajebiście podoba:



wtorek, 19 października 2010

Rogersa nie lubię nieco mniej, czyli moje początki w telefonicznym targowaniu

No dobra, targować się specjalnie nie targowałam, ale ładnie tytuł brzmi :)
Wiele osób mi opowiadało jak próbując zmienić operatora komórkowego/kablówkę itp. dostawało dobre oferty w zamian za porzucenie tego niecnego planu, ale jakoś nigdy sama nie miałam okazji sprawdzić w praktyce jak to jest. Do dnia dzisiejszego.

Uzbrojona w ulotki wystukałam numer do mojego ulubionego Rogersa. Dwa razy przebijałam się przez menu, ponieważ dość naiwnie sądziłam, że będą mieli opcję "Cancel all your products and account" :))) Dodzwoniłam się do miłego Pana, który najpierw mnie odpytał z wieku (to jest prawie jak dręczenie ;)) a potem przełączył do innego działu. Pani znowu mnie odpytała z wieku (grrrrr), po czym zapytała w czym problem.
- Znalazłam tańszą ofertę
- A co dokładnie masz w tej ofercie?
- Za 35$ mam nielimitowane rozmowy wychodzące i przychodzące, nielimitowane smsy przychodzące i 50 smsów wychodzących oraz call display. Wychodzi więc taniej o jakieś 7 dolarów na jednym numerze.
- Yhm... Proszę chwilę poczekać... Mówisz, że 7 dolarów taniej?
- Tak.
- To ja zaraz sprawdzę, co ci możemy zaoferować...
Dłuuuuuuuga przerwa, po czym:
- Możemy dodać Ci 100 dodatkowych minut, 100 smsów oraz call display za 25,52$ z podatkiem.
- Przepraszam, teraz mam pakiet za 30$, a wy mi dajecie dodatkowe minuty za 25,52$?
- Tak, proponuję 100 dodatkowych minut, 100 smsów, call display oraz 10$ upustu, co daje razem 25,52$ z podatkiem.
- I to będzie zastosowane w obu moich numerach?
- Tak.
- A no to ja poproszę :)

Właśnie weszłam na konto i widzę, że minut dostałam nawet więcej, bo mam plan z podwójnymi minutami i 100 dodatkowych. Jeśli nic nie pokręciłam i dobrze liczę, to właśnie zaoszczędziłam jakieś 40$ miesięcznie na komórkach :)

Myślicie, że jak będę dzwonić co miesiąc z groźbą rezygnacji, to zejdę w końcu do symbolicznego dolara? :))))))))

Takie tam, luźne

Po pierwsze bardzo dziękuję wszystkim komentującym poprzednią notkę. Zdecydowanie była mi potrzebna, żeby to z siebie wyrzucić, zostać pogłaskaną i potrząśniętą równocześnie :) Poza tym, jak już się coś napisze, to potem trzeba umieć bronić swoich racji, co powoduje, że się człowiek i drugi i trzeci i czwarty raz zastanawia i dochodzi do logicznych wniosków.

Po drugie nie mam jakoś weny na monotematyczną notkę (do wszystkich, mam wrażenie, zebrałam za mało materiału ;)), więc dzisiaj tak parę luźniejszych.

W weekend wybraliśmy się na spacer do parku, gdzie zostały zaobserwowane ptaszory i wiewióry.

Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us

Pan Koala spowodował desant gołębi próbując nakarmić wiewióry :)

Z dużym prawdopodobieństwem, tutaj się nie psuje jedzenie... Jogurt, który kupiłam po wprowadzeniu się (26.09) nadal jest dobry. Obserwację potwierdziła Ola, opowieścią o zdrowiu miesięcznego dżemu nie trzymanego w lodówce, jak również blog Kielbasa Stories (za którego polecenie dziękuję Stardust), którego właścicielka mocno się zdziwiła w Polsce, jak po tygodniu jej dżem nabrał futra :)
Ja z kolei zapoznałam się ze spaghetti squash, czyli dynią, której miąższ po ugotowaniu można używać jako spaghetti (jak się go dziabie widelcem, to takimi nitkami odchodzi).

Dzisiaj zaliczyłam kolejne zderzenie z tutejszymi operatorami telefonii komórkowej i w sumie na koniec już tylko się śmiałam, bo nic innego mi nie pozostało. Ponieważ nie mamy specjalnie rozbudowanej sieci towarzyskiej, wybraliśmy w miarę tani plan w sieci Mobilicity (25$ plus podatek, oczywiście). Pojechałam do salonu, najpierw odczekałam około pół godziny, bo starszy skośnooki Pan nie umiał uruchomić telefonu, a sprzedawca musiał odbyć kurs przez telefon z jakąś centralą, czy innym ustrojstwem. Po czym się dowiedziałam, że:
a) muszę wybrać droższy plan, bo w tym planie mam tylko nielimitowane rozmowy. TYLKO ROZMOWY. Z niedowierzaniem pytam: "Znaczy za smsy będę płacić dodatkowo, tak?" - "Nie, w tym planie W OGÓLE nie ma smsów" WTF???
b) nie mogę skorzystać z ich oferty, ponieważ działają na częstotliwościach 1700/2100, które są zupełnie niekompatybilne chyba z większością normalnych telefonów na rynku.

W tej sytuacji wybrałam się w drogę powrotną, zahaczając po drodze o Dollaramę (taki sklep z tanimi rzeczami), aby nabyć teczki (toniemy w papierzyskach) oraz gumowe rękawiczki do sprzątania (tutaj jeszcze nie odkryto, ze można wyczyścić dom bez użycia chloru, którym się sztachnęłam czyszcząc kuchenkę, a do końca dnia siedziałam i nerwowo wąchałam ręce). Pamięci wystarczyło mi na teczki, ale przy okazji mnie olśniło, że w pobliżu jest Futureshop (taki sklep z elektroniką), w którym pewnie będą mieli też komórki.
Mieli.
Koodo nie mogę mieć, ponieważ nie mają kart SIM i musiałabym mieć u nich kupiony telefon.
Fido też nie mogę mieć, ponieważ podobnie jak Rogers mają 35$ opłaty aktywacyjnej, a ponieważ już raz dałam się zrobić w konia, teraz nie mam zamiaru :)
Ale jest jest Chatr! Idealna dla nas, za 35$ mamy wszystko co nam potrzebne! Och, ale nie możemy dzisiaj tego zrobić... - Dlaczego??? - Bo ma Pani umowę odnawialną miesięcznie i obowiązuje 30dniowy okres ubezpieczenia. Nigdzie nie ma o tym wspomniane. NIGDZIE, na żadnym papierzysku, które dostaliśmy przy wpakowaniu się w Rogersa. A pytałam, pytałam Rumuna, co jak będę chciała zrezygnować - "Wystarczy, że zadzwonisz dzień-dwa przed zakończeniem okresu rozliczeniowego"
Westchnęłam "Cóż, utknęłam z Rogersem" i powlokłam się do domu. Postanowiłam zadzwonić do Rogersa, żeby się upewnić co do tych 30 dni i zrezygnować z gównianego, "obowiązkowego" pakietu danych, którym nas uszczęśliwiono w pierwszym miesiącu. 30dni potwierdzone, pakiet skasowany, a najprawdopodobniej jutro będzie składane wypowiedzenie, tylko muszę to przedyskutować z Panem Koalą jak wróci z pracy. Musze oddać sprawiedliwość telefonicznej centrali Rogersa, że jak wystarczy człowiekowi cierpliwości na wszystkie "Wybierz jeden, wybierz dwa", to łączą błyskawicznie z właściwym człowiekiem.

Poza tym Kanada żyje nadchodzącym Haloween, rzekomym atakiem 16letniego Justina Biebera na 12letniego anonimowego chłopca w takim przybytku z grami, oraz historią wojskowego, który jest dowodem na to, że armia potrafi przeryć głowę (jak ktoś ma ochotę, to tutaj historia Russell Williams. Jeśli nie wiecie kim jest Justin Bieber, trwajcie w błogiej nieświadomości, ja się dowiedziałam przypadkiem i nie wniosło to wiele do mojego życia. Co do wojskowego, to wiem, iż istnieje szansa, że to nie wojsko stworzyło tego popaprańca, ale jakoś ostatnimi czasy dużo się mówi o pewnych nadużyciach w szeregach militarnych.

Kanapka mojego autorstwa (ta lepsza od Subwaya ;)) w wersji z ciabattą, specjalnie dla G_v:

Image Hosted by ImageShack.us

Pizzeria koło nas ma pizzę na kaca, czyli The Hangover :) Czekamy na porządnego kacora, żeby ją wypróbować :)))))

Image Hosted by ImageShack.us

Natomiast za 26$ można mieć coś takiego:

Image Hosted by ImageShack.us

Jak na mój gust, żarcie na dwa dni.

Jedna z dużych ciężarówek pałętających się tutaj.

Image Hosted by ImageShack.us

Specjalnie napisałam dużych, a nie wielkich, bo ta na pewno wielka nie jest :) Ale ma wypukłe lusterka :)

Image Hosted by ImageShack.us

Swoją drogą, pojazdy specjalne robią tutaj makabrycznie dużo hałasu. Jeśli ktoś uważa, że w Polsce karetki, czy straż pożarna wyją, to zapraszam tutaj. Autentycznie, jak jedzie straż, to muszę zatykać uszy, bo aż boli.

A na koniec zdjęcie, które mi się bardzo podoba, bo lubię wieżowce, a tutaj widać jak wygląda taki nie do końca jeszcze obłożony szkłem.

Image Hosted by ImageShack.us

Następnym razem postaram się coś takiego bardziej konkretnego, tylko musi mi wena wrócić :)

sobota, 16 października 2010

Pogniewani

Ponieważ przez ostatnie parę dni się trochę pogniewaliśmy z Kanadą, to wolałam nic nie pisać, żeby nie było, że przesadzę, rozpętam burzę, a potem się uspokoję i będę musiała się wycofywać ;) W miarę ogarnęłam emocje, więc napiszę co myślę :)

Przed przyjazdem wiedziałam, że z dużym prawdopodobieństwem będę wykonywać tutaj jakąś prostą i mało wymagającą pracę. Niemniej jednak, zawsze jest jakaś cicha nadzieja, że może zdarzy się wyjątek i jednak człowiek się do biura dostanie. Od trzech tygodni wysyłam CV na przeróżne stanowiska - od wprowadzaczy danych i asystentek z minimalnymi wymaganiami (tutaj już wiem, ze błędem było zbyt rozbudowane CV), po analityków finansowych. Cisza, jak makiem zasiał. W międzyczasie Pan Koala dzielnie zarejestrował się w kilku agencjach dających roboty typu siedzenie w budce i zakupił safety boots, których swoją drogą nikt nie sprawdza i wczoraj poszedł w glanach. Ale ja nie o tym. W czwartek miałam bardzo miłe i ciekawe spotkanie przy kawie z Olą, która jest tu od ponad roku i pomimo posiadania autochtońskiego męża, nadal się zmaga z kanadyjską biurokracją i nie może pracować. Dowiedziałam się, że stanowczo za bardzo rozbudowuję CV, bo powinno być praktycznie za każdym razem dostosowywane do stanowiska na które się aplikuje. Pewnie jak widzą zakresy obowiązków i kursy to nie wierzą, że to prawda, bo to w końcu niemożliwe, żeby ktoś z jakiejś Europy (która w ich oczach jest chyba taką trochę bardziej rozwinięta afrykańską dżunglą) tyle umiał. O Polsce nie wspominając, wczoraj Pana Koali kolega z pracy zapytał, czy mamy w Polsce komputery. Aha, wczoraj miałam tę całą rozmowę o pracę, która okazała się być zwykłą komedią, czyli szukali jeleni, którzy będą robić praktycznie za darmo.

Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego jestem tak wściekła i rozżalona, skoro przed wyjazdem byłam w pełni świadoma, że tak to może wyglądać. Doszłam do wniosku, że po pierwsze chodzi o ilość dostępnej tu pracy. Patrząc po ogłoszeniach, pracy jest mnóstwo i to przeróżnej. Patrzysz na codziennie pojawiające się ogłoszenia i myślisz "No nie ma bata, jak wyślę 100, 200 CV to musi się trafić jedna dusza, która zadzwoni". A 100-200 jest szybkie do wyrobienia, bo wysyłałam w okolicach 10-15 CV dziennie. Otóż jak najbardziej jest bat. Moją nadzieję rozbudziła na nowo Kobieta Pracująca z radami dotyczącymi CV, pomyślałam, że na pewno nie dzwonili, bo źle sobie napisałam resume, więc teraz to tylko kwestia czasu. Ale nie, oni tu NAPRAWDĘ mają w dupie doświadczenie i umiejętności zdobyte gdziekolwiek poza Kanadą (no, jeszcze USA uznają). Wczoraj poznałam chłopaczka, który dał mi namiar na firmę oferującą pomoc w uzyskaniu stażu świeżo po szkole i nowo przybyłym profesjonalistom. Niestety, nie mam stałego pobytu. I jest to strasznie wkurzające, jak się widzi ilość dostępnej pracy. Jak się widzi powtarzające się ogłoszenia. Mam rewelacyjny angielski, łeb na karku, ale kompletnie nikogo to tutaj nie interesuje, pomimo tego, że potrzebują ludzi!

Druga sprawa, wpadłam w lekką panikę. Nie mogłam znaleźć żadnej oferty pracy w knajpie, czy kawiarni, który by nie wymagała wcześniejszego doświadczenia, a ja nigdy nie byłam ani kelnerką, ani sprzedawcą. I z przerażeniem dotarło do mnie, że najprawdopodobniej pracy w tej branży nie dostanę, a do biura mnie nikt nie chce wziąć, czyli za chwilę będziemy ciułać 500$ na zerwanie umowy wynajmu mieszkania i pakować się w drogę powrotną, bo Pan Koala nie jest w stanie zarobić na nas dwoje. Zapałałam więc straszną niechęcią do kraju, który traktuje mnie jak nieużytą idiotkę.

Wczoraj kompletnie zdołowana siedziałam wieczorem i szukałam pracy dla studentów i idiotów. Nie obrażając nikogo ;) Znalazłam parę ofert dla asystentek bez doświadczenia, coś dla kelnerów, dostosowałam CV, żeby wyglądało prosto i nieskomplikowanie i dostałam na razie jednego maila z zaproszeniem na środę. Firma zajmuje się dostarczaniem obsługi (kelnerów, barmanów) na różne imprezy, do klubów golfowych, itp. Zatrudniają chętnie studentów, szkolą, płacą minimalną stawkę (plus pewnie jakieś napiwki) i są elastyczni co do godzin. Dodatkowo Oli mąż zaproponował, żebym się zgłosiła na nocną wartę przy jakimś telefonie alarmowym, tylko na razie nie wiadomo czy nadal szukają ludzi. Jeśli tak, to najprawdopodobniej dostanę tę pracę po znajomości i zapewne skończy się tak, że w nocy będę się śmiertelnie nudzić przy jakimś telefonie, a dodatkowo 2-3 dni w tygodniu będę kelnerować, jeśli firma nie okaże się kolejną komedią.

Podsumowując. Ja wiem, że zaraz wszyscy zaczną pisać, że przecież uprzedzali, że to normalne, na co ja liczyłam, ze początki w nowym kraju są trudne i w ogóle miętka jestem ;) Oczywiście, że wiedziałam, ale samą mnie zaskoczyło jak bardzo mnie to wkurzyło na miejscu. Patrzysz na tych wszystkich ludzi dookoła, pracujących w kawiarniach, supermarketach i masz poczucie, że przecież jesteś, kurwa, profesjonalistą w tym co robisz, więc czemu traktują cię tutaj jak debila?! Myślę, że przyjeżdżanie tutaj na rok, nie ma większego sensu, chyba że faktycznie planuje się spędzić rok na siedzeniu w budce. Są oferowane różne programy pomocowe, ale są skierowane do stałych rezydentów, co jak najbardziej rozumiem i ma to sens. Nie chcę tutaj definitywnie stwierdzać, że Kanada jest do dupy i mi się nie podoba, bo to tak samo jak Szpakowski podsumowujący mecz w dziesiątej minucie ;) Zobaczymy co będzie dalej, ale mamy poważne wątpliwości co do starania się o stały pobyt. Bo jeśli ja mam spędzić tu następnych dziesięć lat na udowadnianiu, że nie jestem wielbłądem i na byciu obywatelem drugiej kategorii, to ja mam w dupie taki układ. Chyba jednak nie jestem stworzona do pracowania za minimalne stawki w knajpach, tutaj odkryłam w sobie niespodziewane pokłady dumy i ambicji ;) Myślę, ze jedynym sposobem, żeby cię traktowali tutaj w miarę normalnie, jest przyjechanie na studia. Z kanadyjską uczelnią w CV są w stanie uznać, że jednak nie masz IQ śliniącego się debila, pomimo tego, ze pochodzisz z dzikiej Europy.

Czuję się zagubiona, głównie z powodu tego stałego pobytu, bo żeby go dostać w miarę sensownym czasie, musielibyśmy składać papiery w ciągu najbliższych 2-3 miesięcy.
Chcę zostać dobrze zrozumiana - ja widzę mnóstwo pozytywnych rzeczy tutaj, o których akurat w tej notce nie wspominałam. Nie wiem jak to będzie wyglądać dalej, być może po miesiącu kelnerowania i siedzenia w budce, trafi nam się łut szczęścia i praca biurowa. Ale na razie nie jestem pewna, czy chciałabym tu zostać na stałe. Bo mam wrażenie, że imigranci są tu potrzebni do pracy fizycznej, a nie do realizowania marzeń o karierze intelektualnej.

środa, 13 października 2010

Skazani na fioletowe wiewiórki

Jak zapewne wielu z Was się domyśla, jesteśmy w trakcie intensywnego szukania pracy. Na przeszkodzie stoi kilka czynników, różniących się w zależności czy dotyczą mnie czy Pana Koali, a niektóre dotyczą nas obojga.

Po pierwsze: transport publiczny w Toronto jest do dupy. Dzisiaj Pan Koala musiał odrzucić dwie oferty prac magazynowych, bo zwyczajnie nie miał jak dojechać/wrócić. Obie prace były na wczesną godzinę poranną, a autobusy dowożące do nich startowały o 7 rano. Jedna z prac miała również wersje po południową, ale wtedy wracałby do domu około 2:30 nad ranem, bo koniec roboty był o północy i mniej więcej tyle by zajęło doczłapanie się do nas. Ja też jestem ograniczona, bo widzę ofert z pobliskich miejscowości (Mississauga, Oaksville, itp), ale wiedząc, że dojazd zajmie mi 1,5h w jedną stronę, odpuszczam. Przy czym te miejscowości wcale nie są tak daleko, Pan Koala w Glasgow dojeżdżał po 20km poza miasto i nie było transportowego problemu. No ale umówmy się, mieszkamy w mieście, które ma 2,5mln mieszkańców (5,7mln w aglomeracji), a posiada oszałamiającą ilość 3 linie metra. Niby są cztery, ale dwie z nich liczę po pół, bo jedna ma sześć, a druga pięć stacji. Transport naziemny zdecydowanie nie nadrabia tego problemu.

Po drugie: mam wrażenie, że znalazłam się w dziurze zawodowej. Moje doświadczenie zawodowe jest chyba ignorowane, więc dla jednych nie mam kwalifikacji, dla innych jestem zbyt wykwalifikowana. Jak dla Pana w kawiarni dzisiaj, który patrzą na moje (i tak już) przerobione CV stwierdził, że mam same prace biurowe i na pewno jak dostanę inną ofertę to odejdę, a on szuka kogoś na stałe. Ale dzisiaj zmieniłam moje podejście do pisania listu motywacyjnego i znalazłam mnóstwo nowych ofert na stronie, na której dotychczas nie byłam (a wiedziałam o jej istnieniu, o ja głupia cipa), więc może los się odmieni.

Po trzecie: fioletowe wiewiórki. Przeczytałam dzisiaj, że w związku z kryzysem w USA powstało zapotrzebowanie na nowy rodzaj pracowników, których firmy rekrutujące już ochrzciły fioletowymi wiewiórkami. Otóż obecnie firmy w poszukiwaniu oszczędności wolą spędzić dwa miesiące na poszukiwaniu idealnego pracownika, znającego się na wszystkim, niż zatrudnić w miarę szybko dwóch. I chyba to zauważam też w ofertach kanadyjskich. Nie wystarczy już mieć licencji na wózek widłowy do pracy w magazynie, trzeba też obsługiwać pakiet MS Office. Nie wystarczy być analitykiem biznesowym i perfekcyjnie umieć oceniać procedury, raportować, analizować, trzeba też umieć programować, najlepiej mieć doświadczenie w systemach opartych na UNIXie i umieć grzebać w jądrze systemu. Ja tam nie mam nic przeciwko, bo zawsze miałam "problem" z tym, że dużo rzeczy mnie interesowało i wiele rzeczy umiem. Znam się na finansach, raportowaniu, analizach, bo w tym pracowałam. Oprócz tego znam się na marketingu (mniej niż na finansach oczywiście), bo współpracowałam blisko z działam marketingowymi i interesuje mnie temat prywatnie. Nie jestem tez ułomkiem informatycznym, bo raz że trochę Polibudy Warszawskiej się zaliczyło, a dwa, że (znowu) prywatnie lubię i się znam i rozumiem co do mnie mówią. Tylko że nie mam jak tego udowodnić, bo co mam napisać? "W firmie B byłam nieoficjalnie oddelegowana do kontaktów z IT, bo tylko ja umiałam zrozumieć co do mnie mówią i połączyć wiedzę informatyczną z finansową? Nie, nie miałam tego w zakresie obowiązków, tak po prostu mnie szef tam wysyłał..." Fak. Mam poczucie, że mam potencjał, ale nikogo on nie interesuje, a ja na razie nie mam koncepcji jak go udowodnić. Póki co, zmieniłam podejście do listu motywacyjnego, jak już wspomniałam, i teraz się chwalę jak dzika :) Może to coś da, a może nie, sama już nie wiem. Jutro idę do jednej agencji, która oferuje kursy (niestety finansowy się zaczyna w marcu), a z drugiej strony pomaga w szukaniu pracy, może oni mi podpowiedzą co robię źle i co mam zmienić, żeby do mnie zadzwonili.

Dziękuję za uwagę, ulżyło mi :)

Aha, czy ktoś wie czy my jako nowo przyjezdni jesteśmy bondable??? Musimy mieć coś kanadyjskiego, czy wystarczy przetłumaczone zaświadczenie o niekaralności, czy jeszcze o coś innego chodzi???

sobota, 9 października 2010

Nasz fyrtel :)

Czyli dzielnia, czyli okolica krótko mówiąc :) Mam dzisiaj wenę, to wrzucam jeszcze jedną notkę, specjalnie dla takiej jednej co mi się domagała przez telefon zdjęć z mieszkania i w ogóle z naszego życia ;)

Mieszkamy w północnej części Toronto, która w niektórych biurach i urzędach jest już North Yorkiem, a nie Toronto. Mamy nawet swój wpis w Wikipedii jakbyś ktoś chciał sobie poczytać: http://en.wikipedia.org/wiki/North_York,_Ontario
Jak wspominałam wcześniej, sporo mamy w okolicy skośnookich, co potwierdza powyższa notatka - mieszkamy w centralno-wschodniej części North York, a tam dominują Koreańczycy, Chińczycy, jest też trochę Filipińczyków. Dużo jest koreańskich i chińskich knajp, ale ponieważ w North York zdarzają się również Latynosi (większość z nich jest bardziej na zachód), to można u nas też spotkać Bar Burrito i knajpy włoskie.
Tuż obok nas biegnie autostrada, ale ekrany dźwiękoszczelne są na tyle skuteczne, że nie jest to specjalnie upierdliwe. Zresztą na studiach mieszkałam przy sześciopasmówce z rondem i tramwajami, więc niewiele mnie jest w stanie ruszyć ;) Kris mówił, że nasza okolica jest obecnie dość modna, nie mam bladego pojęcia dlaczego, ale jest. Mnóstwo jest tutaj korporacji (P&G, Nestle, Xerox), tak jak w centrum królują banki (ale też np KPMG), tak tutaj królują korporacje i firmy konsultingowe. Dużo się tutaj buduje apartamentowców, sporo ich już stoi, a w budowie są następne.

Nasze bloki wyglądają następująco:

Image Hosted by ImageShack.us

A tu konkretnie nasz:

Image Hosted by ImageShack.us

Jak widać, dzisiaj była pogoda na krótki rękaw. Ja chodziłam w letniej sukience i na dobrą sprawę mogłam sobie rajstopy też odpuścić. Korzystając z pięknego słońca postanowiłam pstryknąć parę fotek okolicy.
Ulica, którą zwykle idziemy do głównej prezentuje się obecnie naprawdę niesamowicie, kolory torontyjskiej jesieni są cudne, a po bokach małe, ale zadbane domki:

Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us

Jak się wychodzi z tego zakątka na główną, to mamy z jednej strony widok na centrum:

Image Hosted by ImageShack.us

I na to drugie centrum - bo na początku nie patrzyłam w drugą stronę i byłam przekonana, że idąc w tym kierunku dojdę do centrum, w co Pan Koala nie chciał uwierzyć, jak mu wyznałam :) Stwierdził, że dobrze, że sobie to wyjaśniliśmy, bo jeszcze kiedyś bym chciała pójść na piechotę do centrum i strach pomyśleć, gdzie bym doszła :))

Image Hosted by ImageShack.us

A to nasze ascetyczne mieszkanie ;) Duży pokój będący na razie salonem i sypialnią w jednym:

Image Hosted by ImageShack.us

Dalej jest łazienka i mniejszy pokój, który docelowo ma być sypialnią (nie robiłam zdjęcia, bo jakoś mi się nie mieści w obiektywie. W każdym razie tam po prawej się idzie do łazienki i sypialni).

Image Hosted by ImageShack.us

Kuchnia z moją ulubioną kuchenką:

Image Hosted by ImageShack.us

Oraz piwnica z pralką i moją nową miłością, czyli suszarką:

Image Hosted by ImageShack.us

Kuchnia ma zrobione miejsce na stół i krzesła, co jest bardzo dobrym pomysłem. W ogóle mieszkanie jest dobrze rozwiązane pod kątem funkcjonalnym i jest baaardzo jasne.

Dowód na to, że teraz jemy w domu :)

Image Hosted by ImageShack.us

No w 100% dietetyczne to nie było, ale oprócz niewielkiej ilości parmezanu i mozarelli, makaron był pełnoziarnisty, śmietana chuda zmieszana z jogurtem, plus szynka i pomidory. No dobra i dwa plasterki salami ;)

Aha, zapomniałabym, na koniec jeden z nowych kumpli Pana Koali, Pan bądź Pani Wiewiórka:

Image Hosted by ImageShack.us

piątek, 8 października 2010

O jedzeniu słów kilka (i zdjęć)

Nadeszła wiekopomna chwila, żeby napisać parę słów o jedzeniu :) A i tak to pewnie nie będzie ostatnia notka, w której o nim wspominam, bo tutaj to naprawdę temat rzeka...

Przez pierwszy tydzień stołowaliśmy się na mieście, teraz głównie jadamy w domu, raz z oszczędności, dwa, nie mam kasy na wymianę całej garderoby na rozmiar większą...
Jedzeniu tutaj atakuje ze wszystkich stron. Idąc ulicami mamy knajpę przy knajpie, ze wszystkich niesamowicie pachnie i wszystkie mają wystawione menu z soczystymi zdjęciami. Nawet jak ci się nie chce jeść, po tych wszystkich zapachach w głowie kiełkuje myśl, że może jednak coś by przekąsić :) Na dodatek wszystko ma w sobie taka ilość soli, że praktycznie cały czas chce ci się pić. Ja doskonale wiem, że to ma tak funkcjonować, w Polsce też jak się zamówi pizzę to suszy do końca dnia, ale jednak nagromadzenie pokus jest dużo mniejsze. Są też bary jak Piccolo w Poznaniu, gdzie można dostać spaghetti, nie będące być może tytanem zdrowia, ale jednak jeszcze nie napakowane chemią i solą do granic możliwości.

Oprócz fast foodów i innej maści lokali, mamy przybytki z pączkami, jak na przykład Tim Hortons. Praktycznie codziennie jest kolejka ludzi zamawiających kawę i pączka, bądź też kilka :) My słodycze jemy naprawdę rzadko, jak mamy zachciankę, która się często nie zdarza. Dlatego nie jesteśmy w stanie zjeść na raz całego Marsa czy Snickersa, bo są dla nas za słodkie. Tutaj natomiast wszystko co jest słodkie, jest bardzo słodkie. Myślę sobie, że chyba dlatego już dwa razy zaliczyłam zjawisko, którego w Polsce doświadczam bardzo rzadko, a mianowicie nagły spadek poziomu cukru. Raz po śniadaniu z Krisem i Jego Małżonką (naleśniki z podróbką syropu klonowego), drugi raz po własnym śniadaniu (naleśniki z podróbą syropu klonowego). Mam taką wizję, że dostając takie zastrzyki cukru, organizm nie utrzymuje stałego poziomu, tylko z wysokiego nagle spada na bardzo niski, powodując nieprzyjemne objawy jak osłabienie, trzęsące ręce i w końcu zimne poty. Zemdlenie przy ostatnim etapie jest bardzo blisko... Zrozumiałam natomiast, dlaczego oni tutaj piją ciągle tę kawę i przegryzają czy to fast foodami, czy słodyczami.

Tak jak ze słodyczami problemu nie mamy, tak z fast foodami tak. Oboje uwielbiamy śmieciowe żarcie, nie obchodzi mnie ile tam jest syfu, jest po prostu pyszne :) Mnie ratuje jednak wyobrażanie sobie, jak nie będę mogła się zmieścić w dżinsy i będę wściekła i jakoś mi przechodzi ochota, Pan Koala ma nieco gorzej. Do niego trafia tylko argument finansowy ;) Wie, że to niezdrowe, ale zapachy i widoki są tak kuszące, że nie może się powstrzymać. Jak będziemy duzi i bogaci to nie wiem jak mu będę to wybijać z głowy... I tak na przykład jednego wieczoru jeszcze w hostelu, wysłałam go po piwo, to wrócił z podwójnym ćwierfunciakiem,  i podwójnym cheesburgerem. Ten ostatni miał być dla mnie, jak zapytałam dlaczego nie mógł wziąć normalnego, odparł, że nie było (!!!). Podwójny ćwierfunciak wygląda tak:

Image Hosted by ImageShack.us

Innego razu uznaliśmy, że skoro istnieje coś takie jak PODWÓJNY Bic Mac, to musimy go zakupić i sfotografować. Wygląda następująco:

Image Hosted by ImageShack.us

Pan Koala mówi, że miał problem z wystarczającym rozdziawieniem pyska :)

Śniadanie, które zjedliśmy pierwszego dnia już prezentowałam. Tak naprawdę, to myślę teraz o tym aspekcie finansowym i to w sumie nie jest do końca tak, że wychodzi drogo. Bo jak wydaliśmy na owo śniadanie 17$, to praktycznie nic nie jedliśmy do końca dnia, tak byliśmy nażarci. Nie wiem jak jedzą autochtoni, ale jeśli takie śniadanie to dla nich jeden z 3 czy 4 posiłków w ciągu dnia, to ja wymiękam...
Bo potem na lunch, można zjeść coś takiego.

Image Hosted by ImageShack.us

Albo takiego:

Image Hosted by ImageShack.us

Dokładniej na niedzielny lunch, bo te dania jedliśmy w knajpie obstawionej telewizorami, podczas meczu NFL. Były rodziny z dziećmi. Tutaj też zauważyliśmy ciekawą rzecz na temat alkoholu, ale o tym będzie osobna notka (żeby mi się tematy nie skończyły ;)) Danie pierwsze należące do Pana Koali to był konkretny kawał burgera, a u mnie dwie od serca napakowane tortille z jalapeno (nie wiem czy można tu wstawiać obce literki). Zawsze mnie ciekawiło co to jest jalapeno, w wikipedii wyczytałam, że to odmiana chilli, ale jednak chciałam spróbować. Na początku nie było źle i się nawet ucieszyłam, ale potem trafiłam na żart Pana Kucharza, czyli trzy kawałki skumulowane w jednym miejscu... O rany boskie, to naprawdę jest odmiana chilli...

Raz też spróbowaliśmy pseudo chińszczyzny w podziemiu (o, podziemia to kolejny temat!). Niestety w trzecim kawałku kurczaka coś poczułam między zębami i nie skończyłam dania. Pan Koala po informacji, że coś jest nie tak już też nie był w stanie dokończyć swojego mięcha, czyli wołowiny w sosie słodko-kwaśnym:

Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us

Nie wiem, czy kiedykolwiek, drodzy mieszkający w Polsce, kupowaliście kanapki w Subwayu. Pomimo tego, ze jeden jest w Poznaniu, jako mi to umknęło i nigdy nie miałam okazji. Pewnego dnia Pan Koala zażyczył sobie kanapki w Subwayu, a ponieważ tutaj mają kanapki Footlong, czyli trzydziestocentymetrowe, taką też zamówiliśmy:

Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us

Do wyboru jest z sześć rodzajów bułki. Skromnie powiem, że od tego czasu robię podobne kanapki w domu i moje mają wyższe notowania niż te subwayowe :)

Na koniec nasza ostatnia wizyta w Wendy's i jakiś makabryczny burger z trzema kawałami mięcha:

Image Hosted by ImageShack.us

Ja sobie zamówiłam sałatkę z kurczakiem, Pan Koala powyższego burgera z frytkami i średnim Sprite'm, który miał chyba ponad 0,5l. Przegryzając sałatkę tak sobie pomyślałam: moja sałatka kosztuje 9$, zestaw koalowy 8,19$. To ja się nie dziwię, że masy nie jedzą tutaj sałatek, bo to się zwyczajnie nie kalkuluje. Nie muszę chyba wspominać, że po tym zestawie do wieczora nie było mowy o jedzeniu, a wieczorem jakaś drobna kanapeczka tylko wpadła.

Co ciekawe, nie widzę tutaj jakiejś przerażającej ilości grubych ludzi na ulicy. Jasne, są osoby grube, widziałam też otyłe jeżdżące na takich wózeczkach, bo chodzenie już u nich odpada, ale jednak spodziewałam się, że szczupłe osoby będą tu w mniejszości. Myślałam nad tym intensywnie i oto co wymyśliłam. Zaznaczam, że to moje teorie i jeśli ktoś chce podyskutować, nie zgodzić się i przedstawić swój punkt widzenia, to bardzo proszę, bo jestem ciekawa, czy rozumuję dobrym tokiem.

Po pierwsze Toronto to miasto duże, w którym jest dużo imigrantów. My mieszkamy w okolicy, w której jest mnóstwo skośnookich, a one (oni) są generalnie szczupłe. Inna sprawa, że nowi imigranci mają inne nawyki żywieniowe i często trzymają się swoich knajp, w których króluje kuchnia, do której są przyzwyczajeni.

Po drugie, jak się chodzi po centrum, to tam jest dużo banków i korporacji, w których pracują ludzie bardziej wykształceni, ergo bardziej świadomi tego co jest zdrowe.

Po trzecie, tutaj jest wykształcenie ma wyraźne przełożenie na zarobki, więc ci bardziej wykształceni są z reguły bogatsi i stać ich na sałatki za 9$, czy członkostwo w fitnessklubach.

Być może w mniejszych miastach, w których więcej jest rodowitych Kanadyjczyków, w sensie białych, urodzonych w Kanadzie, więcej jest grubasów. Bo młodzi mają tutaj z tym problem, a oni przecież jeszcze mają zajęcia sportowe i dobry metabolizm. I jak widzę grube laski, czy grubych facetów, to też z reguły są biali i często wyglądający na raczej prostych (wiem, wiem, nie ocenia się po wyglądzie, co jest wg mnie truizmem, bo zawsze się ocenia po wyglądzie i często się trafia).

Zaznaczam, że w powyższym rozumowaniu stosuję uogólnienia. Jakbym się miała rozczulać nad każdym wyjątkiem, to nigdy to żadnych wniosków bym nie doszła. Zdaję sobie sprawę, że są ludzie grubi, wykształceni i zamożni, ale jednak myślę, że większość inwestuje w swój wygląd i zdrowie. Tak samo jak uważam, że większość prostych ludzi nawet nie zdaje sobie sprawy z tego jak niezdrowe jest to, co jedzą i nie wiedzą co jeść, żeby schudnąć - stąd zamawianie Coli light do podwójnego Big Maka.
Ciekawa jestem jak wygląda sytuacja w innych miejscach w Kanadzie. Na razie, pomimo porcji, ilości fast foodów, Toronto jawi mi się jako miasto całkiem dobrze wyposażone w zgrabne kobiety i szczupłych mężczyzn :)

W następnej notce napiszę o supermarketach, bo ta mi wyszła dłuższa niż planowałam :)

czwartek, 7 października 2010

Mamy internet!!!!!

Nareszcie! Normalnie czuje się jak dziecko w Wigilię, nie wiem za co najpierw się zabrać, ogarnąć farmę na facebooku, nadrobić wieści z Polski, pościągać parę zaległych odcinków seriali, czy co, co, co mam robić??? :))) Tchu mi zabrakło, a Pan Koala stwierdził "Uspokój się" :)

Muszę pozrzucać zdjęcia, wrzucić na sieć i mam nadzieję, jutro będzie notka jedzeniowa :)))

Spadam szaleć :)

poniedziałek, 4 października 2010

Historia pewnego koncertu

W sobotę zgarnęliśmy z biblioteki parę darmowych gazet z rozpiskami co się ciekawego dzieje w mieście, szczególnie po katem muzycznym :) Przeglądam sobie spokojnie i nagle widzę, że w lokalu Horseshoe ma być koncert The Toasters - nie namyślając się wiele, pojechaliśmy do centrum. Wnioskuję, że Queen Street, na której jest lokal jest jedną z bardziej imprezowych ulic w mieście. Imprezowo-zakupowych, bo ilość sklepów dorównywała ilości lokali i pubów. Horseshoe to pub z bardzo przyjemnym klimatem - długachna lada, wszystko w drewnie, Triumph stojące w pobliżu stołu bilardowego, jedyne czego brakowało to kolesi grających w bilard w oparach dymu papierosowego - nie wiem czy to w całej Kanadzie, czy tylko w Ontario, ale w knajpach się nie pali. Ja wiem, ciuchy nie śmierdzą i w ogóle, ale wg mnie jednak trochę szkoda, tego typu lokale tracą część klimatu.

Ceny piwa - wydaje mi się, że porównując do zarobków to wyjdzie taniej niż w Polsce. W Horseshoe jest rozróżnienie na piwo sprzedawane przed 20tą i po. I tak lokalne (np Budweiser) przed 20tą kosztuje 4,75$ za pintę (tę niesprawiedliwą, o czym zaraz), a po 20tej 5,6$. Można też kupić dzban z trzema pintami, odpowiednio za 13,50$ i 16,25$. Pinty tu mają te nikczemnie małe, czyli 473ml, bo istnieją pinty amerykańskie i angielskie. Nie muszę chyba mówić, że wolę angielskie (568ml :)). Przyszliśmy za wcześnie, byliśmy przed 20tą, a koncerty się zaczęły parę minut po 22ej. No ale do rzeczy - grać miały cztery zespoły, grały w końcu trzy. Jak tak siedzieliśmy to mieliśmy wizję, że to będzie bardzo kameralny koncert dla dziesięciu osób, bo tyle mniej więcej było z nami w lokalu. Gdzieś o dziewiątej rozsunęli kotarę i okazało się, że sala koncertowa jest ze cztery razy większa od tej, w której siedzieliśmy, więc tym bardziej zrobiło mi się smutno, jak sobie wyobraziłam te 10 osób w tak dużej przestrzeni... Nic bardziej mylnego. Ludzie zaczęli się schodzić, o 22ej już zaczynały być problemy z miejscami siedzącymi. Pierwsza kapela zagrała bardzo energetyczne ska, coś pod Yellow Umbrella, tylko bez wokalu. Druga (również ska) jakoś mniej mi przypadła do gustu, a The Toasters znowu mnie rozczarowali i następne ich koncerty albo sobie odpuszczę, albo nie będę się tak cieszyć. Grają praktycznie ten sam set od nie wiem ilu lat, wokalista sprawia wrażenie jakby odpierdalał robotę i w dodatku był z tego powodu wkurzony. Nie wiem, jakoś nie lubie tego gościa. No ale sobie potańczyłam, więc moja potrzeba posłuchania żywego ska została na jakiś czas zaspokojona :)

Zauważyłam natomiast kilka nowych dla mnie i ciekawych rzeczy:
1. Na koncercie byli ludzie, którzy wydawali się wejść tak po prostu z ulicy. Wstęp kosztował 15$, a zdarzały się grupki osób, które weszły, posłuchały jednej kapeli i wyszły. W Polsce dość niespotykane podejście, jak już jest 10zł wstępu to zaczynają się schody, a co dopiero wejść na zasadzie "O, jest koncert" i wydać kasę na coś nieznanego.
2. Obok nas usiadł chłopaczek z jakimiś notatkami - okazało się, ze studiuje Music Entertainment i ma zadanie chodzić na koncerty, robić notatki i potem coś tam będzie z tego tworzył. Śmiał się, że w sumie robi to co przed studiami, więc bardzo mu się ta opcja podoba :) Studia sa dwuletnie i po nich moze zostać dźwiękowcem, albo producentem, albo promotorem/organizatorem.
3. Ludzie od razu wyszli na parkiet i zaczęli tańczyć. Do nieznanego zespołu. Dzięki temu nie było tego głupiego uczucia, że wszyscy się gapią zamiast się bawić - część spokojnie się gapiła a część tańczyła.
4. Pomimo tego, ze zespoły były nieznane, ludzie jakoś tak bardziej sympatycznie reagowali. Generalnie widać było, że ludzie przyszli NA KONCERT, a nie, że ten koncert jest przy okazji picia piwa.
5. Pomiędzy stolikami regularnie krążyła kelnerka uzupełniając zamówienia, więc przy barze nie byliśmy ani razu. Nie wiem ile ta biedna dziewczyna zrobiła kilometrów w ten wieczór, ale podejrzewam, że utarg dzięki niej był sporo większy.

Powrót do domu natomiast był trauamtyczny. Było koło drugiej, a takie tłumy widziałam tylko w niedzielę w Camden Town w Londynie. Chyba stada studentów wracały do kampusu, niewiele brakowało a morze ludzi by szło ulicą, bo na chodniku brakowało miejsca. Ja nie znoszę chodzenia w takim tłumie, a o drugiej w nocy tymbardziej mi się to nie zdarzyło...

Ogólnie wieczór był bardzo sympatyczny, podoba mi się to, że tak niespodziewanie można odkryć ciekawy koncert i na niego pojechać. Następnym razem będziemy pamiętać, żeby nieco później wyjść z domu, bo siedzenie od 19:30 w pustym pubie jest nieco bez sensu :) No, ma sens tylko ze względu na tańsze piwo ;) Myślę, że jeszcze parę razy Horseshoe odwiedzimy, bo lokal naprawdę ma klimat, a na dodatek istnieje od 63 lat i parę klasycznych gwiazd w swoich progach widział :) Stronę mają od paru lat nie uaktualnianą, ale jakby ktoś chciał zerknąć, to jest Horseshoe :)

sobota, 2 października 2010

Nadal bez internetu, ale mamy TV :)

Dzielna Koala wyruszyła na żer i upolowała telewizor :) Stał sobie porzucony (telewizor, nie Pan Koala ;)), więc został przytargany do domu i po kupieniu anteny i uniwersalnego pilota, okazało się, że żyje i działa! Najprawdopodobniej odbiera tylko analogowe programy, wiec trzeba kupić to coś do odbioru cyfrowego sygnału. I chyba antenę ze wzmocnieniem, bo mamy dosć słaby obraz. Ale mamy telewizję! I to nawet parę kanałów: CBC (prawie się nie da oglądać), CTV (najlepszy odbiór), Global (tak se, da radę), coś dla dzieci, coś tureckiego, Sun TV (całkiem ok), coś po francusku (logo takie jak CBC) i coś polskiego, na czym dzisiaj napierw był ksiądz, a potem Piotr Rubik... W każdym razie dla mnie wystarczą Global, CTV, CBC i coś ze sportem. Dla poza kanadyjskich czytelników - na trzech pierwszych są seriale :)))))) Na razie jestem zafascynowana jakością reklam - spora część z nich wygląda jak nakręcona dla żartu, albo żywcem przeniesiona z połowy lat 90tych. Wczoraj trafiliśmy na psychoanalizę na ekranie (Dr Phil to taka Ewa Drzyzga, tyle że daje rady, a nie tylko zadaje pytania) oraz cały program poświęcony higienie jamy ustnej...

Znalazłam nową miłość zaraz po Panu Koali i zmywarce do naczyń - suszarka do ubrań. Przez cały życie byłam przekonana, że suszarka jest idiotycznym rozwiązaniem, bo ubrania z niej wychodzą wymięte niemożliwie. Dlatego też zaopatrzyliśmy się w suszarkę do ubrań, taką stojącą, co nie było proste, bo chcieliśmy upolować tanią, a albo nie było nigdzie żadnych, albo kosztowały 40$. W końcu trafiliśmy na promocję w Canadian Tire (taki sklep ze wszystkim do domu) i całą zadowolona zaplanowałam na weekend pranie. Wczoraj złożyliśmy wizytę Krisowi i Małżonce i przy grillu i piwku, od słowa do słowa, dowiedziałam się, że o suszarkach mechanicznych mam bardzo mylne mniemanie. Małżonka zapewniła mnie, że ubrania nie wyjdą pogniecione, chyba że je porzucę i nie wyjmę w rozsądnym czasie. No i wełnianych rzeczy nie wkładać, bo można wyjąć rozmiar dziecięcy :) Postanowiłam zaufać "autochtonom" ;) i dzisiaj zaatakowaliśmy pralkę, a potem suszarkę... Kocham to urządzenie, naprawdę kocham! :) Ubrania wyszły cieplutkie, pachnące i nie wygniecione!!! A co najlepsze, nie wiem czego oni dodają do płynów do prania, ale nie trzeba używać płynu zmiękczającego! W tym układzie mam zamiar dzisiaj jeszcze jedno pranie zrobić i już się nie mogę doczekać :)

Siedzimy sobie w bibliotece, a wokół nas tłumy ludzi. Nigdy w życiu nie widziałam takich tłumów w miejskiej bibliotece. Ludzie siedzą, czytają gazety, książki, dzieciaki układają klocki, na dole jest Study Hall, więc wszyscy się uczą, a wszystko wygląda tak, że aż mi się czytać zachciało. W ogóle tutaj dużo ludzi czyta, z tego co zauważyłam, szczególnie w metrze, każdy praktycznie ma albo gazetę, albo książkę, albo czytnik e-booków. Ponieważ od nas do centrum też sie chwilę metrem jedzie (jakieś 8 przystanków chyba mamy), więc pewnie będę nadrabiać zaległości czytelnicze.

Notka o jedzeniu nadchodzi wielkimi krokami, jeszcze tylko trochę materiału muszę zebrać. Miałam niecny plan obfotografowania takiego ogromnego marketu koło nas, ale akurat w momencie jak robiłam zdjęcie mięcha dla Agi, Pan Ochroniarz poinformował mnie, że nie wolno robić zdjęć :( I mięcho skasowałam, ale reszta została. Zastanawiam się, czy tam jeszcze raz z partyzanta nie wpaść i nie pstryknąć czegoś szybciej, ale wolałabym się nie narazić i nie wpaść w kłopoty :) Tak więc zdjecia nie będzie, ale informuję, że tutaj istnieje 2,7L opakowanie margaryny :D Jutro idziemy na targowisko polecone przez Krisa i Małżonkę, tam można robić zdjęcia, więc się mam nadzieję, wyszaleję.

Internet mamy mieć w środę, więc mam nadzieję, że wówczas będę wreszcie w stanie powrzucać zdjęcia i bardziej składnie i częściej pisać.