poniedziałek, 31 stycznia 2011

Wywołana nagrodą...

... nagradzam z powrotem :) Wprawdzie nie jestem wielką fanką blogowych zabaw, ale tutaj dostałam nagrodę, więc jako istota przekupna włączam się ;) Nagrodę przyznała nam Stardust, za co oboje dziękujemy, w szczególności za przymiotnik "młodych", ha! Ponieważ jutro już pojawi się nowy wpis, ten powstał na gorąco, żeby nie odwlekać w czasie głaskania po głowach :)

Nagroda wygląda tak:
Image Hosted by ImageShack.us

Ponieważ w blogosferze aktywnie funkcjonuję od niedawna nie mam w linkowni 150 blogów, ale blogi czytam nie od dziś, więc ulubione mam. Na dodatek musiałam przetrząsnąć wspomnienia i przypomniały mi się dwa, które czytałam kiedyś, a do których później zapominałam wracać. Zasady zabawy są takie, że ja nagradzam 10 blogów, informuję o tym nagrodzonych, a oni powinni się tym pochwalić na swoim blogu zamieszczając linka do mnie i zdjęcie nagrody. I nagrodzić swoją dziesiątkę. Siłą rzeczy niektórych informować nie będę, wiec pozostanie po prostu mój ranking :) Kolejność przypadkowa, chociaż pierwsze miejsce celowe.

1. Kris za pomoc najpierw bierną (trafiłam na bloga szukając opinii o życiu w Toronto), a potem czynną w całej tej naszej wyprawie. Chociaż się gryziemy w opiniach, to dzięki niemu wystartowaliśmy w miarę bezboleśnie, mając wiedzę, której nie znaleźlibyśmy w sieci, a którą dzielnie nam przekazywał odpisując na każdego maila przez parę miesięcy :)
2. Bartek Pogoda za zdjęcia, podróże, wspaniały opis wyprawy po Ameryce Południowej, który przeczytałam parę razy i podsycanie mojego postanowienia, że kiedyś wyjadę z Polski.
3. Jarek Sępek za wzbudzenie pragnienia zobaczenia Australii i dziką zazdrość za przejechanie dookoła niej na motocyklu :) Dawno u niego nie byłam, ale widzę, że teraz jest w Nowej Zelandii, wydał książkę, więc wnioskuję, że pogodził swoją pasję ze sposobem na życie.
4. Stardust za cięty język, humor i umilanie mi bezrobocia - czytałam całego bloga od początku jak bez pracy w domu siedziałam.
5. Lotnica za Garfielda :)
6. Edysia za fenomenalne przepisy i ciasto (murzynek z jabłkami), w którym zakochał się Pan Koala :)
7. Przemek za utwierdzanie mnie w przekonaniu, że ja chcę do Australii, piękne opisy wycieczek i zdjęcia wywołujące fale zazdrości w zimie :)
8. Daniel Passent za erudycję i przypominanie mi, że wcale taka bystra nie jestem.
9. Daniel, Aga i Wojtek za niesamowitą pozytywną energię, zdjęcia i studia w Poznaniu ;)
10. Kobieta Pracująca za zdjęcia i nadzieję, że się uda :)

No. Nie było łatwo, bo nie mam tych ulubionych blogów za wiele, ale się udało :) Nie będę informować nagrodzonych, bo większość regularnie nas odwiedza, a nie będę przecież zostawiać wiadomości Panu Passentowi :)

niedziela, 30 stycznia 2011

Seniority, czyli kolejka

Już pisałam kiedyś o pracy tutaj, teraz czas na rozwinięcie tematu w miarę jak nam doświadczenia przybywa. Zaznaczam, ze nie wszystko co napiszę poniżej jest krytyką, staram się przedstawić rzeczywistość, a że pewnie w paru miejscach mi sie wymsknie, to już inna sprawa ;)

Seniority to nasze ulubione słowo tutaj. Podobnie jak związki zawodowe.
Seniority to nic innego jak hierarchia, w której starsi stażem mają pierwszeństwo. Związki zawodowe to związki zawodowe i pomimo moich lewicowych poglądów ogólnych, gospodarcze mam jednak mocno liberalne (choć ciągle ewoluują) i związki zawodowe w takim kształcie jak tutaj uważam za wrzód na dupie. Seniority i związki zawodowe są mocno powiązane, ale tak jak w każdym (podejrzewam) związku zawodowym istnieje seniority, tak seniority nie ogranicza się tylko do związków zawodowych.

czwartek, 27 stycznia 2011

Zamroziło nas ;)

Milczymy ostatnio, gdyż odbywają się w naszym skromnym gronie intensywne dyskusje na temat przyszłości ;) Konsultowane z paroma innymi osobami, co grono powiększa. Ja wiem, że jesteśmy tu 4 miesiące, ale z założenia przyjechaliśmy na rok i też odczuwamy potrzebę przynajmniej wstępnego przedyskutowania dalszych opcji. Dlatego myśli zajęte są analizami, plusami, minusami zamiast opisami kanadyjskiej rzeczywistości. O niektórych rzeczach nie wspominamy, bo poglądy mamy znacząco różne od większości, a nie mamy ochoty na awantury. Myślę, że w przyszłym tygodniu pojawią się nowe zdjęcia, bo w niedzielę idziemy na lunch na wysokościach, czyli w restauracji zlokalizowanej w CN Tower. Trzymajcie kciuki, żeby pogoda była ładna i widoki warte obfotografowania :)

czwartek, 20 stycznia 2011

Zima w Toroncie, czyli żądamy lata

Zima tutaj jest upierdliwa. W ogóle zima jest upierdliwa i zapewne w Toronto mniej niż na północy kraju, ale niemniej jest upierdliwa.

Zacznijmy od tego, że jest zimno. Na początku się cieszyliśmy z cudzego nieszczęścia, bo w Polsce zima przyszła wcześnie a u nas było dość długo ciepło ;) Potem się nadal cieszyliśmy z cudzego nieszczęścia, bo u nas wprawdzie temperatury spadły, ale nie było śniegu, a w Polsce sypało na potęgę. Aż w końcu nas pokarało za cieszenie się z cudzego nieszczęścia i spadło tyle śniegu, że mieliśmy zakwasy od brodzenia w nim, a na dodatek w ten poniedziałek odczuwalna temperatura z rana była w okolicy -22.
Śnieg jak spadł z miesiąc temu tak leży do dzisiaj, a wręcz go przybywa. Temperatury są stałe, w zakresie od -5 do -11 (w dzień), ale daje się we znaki tak zwany windchill, czyli wiatr, który potrafi odczuwalną temperaturę obniżyć o nawet 10 stopni. Przez długi czas mi to nawet nie przeszkadzało, bo często mamy dni słoneczne, a jak wiadomo słońce potrafi osłodzić wiele niedogodności, ale ostatnio już wymiękam i mam dość.

Po pierwsze stałość temperatury niby jest ok - w Calgary, o którym nawet myśleliśmy w kwestii zamieszkania, jest temperaturowa sinusoida. Potrafi być +5 w jeden dzień i -15 w drugi. Na trzeci dzień natomiast -20 z odczuwalną -30 :) U nas niby wszystko się waha w sensownym zakresie, ale człowiek codziennie patrzy z nadzieją na prognozy, kiedy wreszcie przestanie padać i windchill przestanie być zaznaczany na mapach pogody...

Po drugie sól. Sypią jej tu na potęge, mam wrażenie, ze jestem cały czas odwodniona, wszystko jest słone, kremuję się jak dzika, żeby mi twarzy nie wysuszyło. Chodzę praktycznie w jednych butach, bo mi kozaków na obcasie autentycznie szkoda - pisałam już jak wyglądały po sobotniej wyprawie w pośniegowym błocie. Martensów też mi szkoda, poza tym jest ryzyko że mi się śnieg i plucha górą przez dziurki sznurówkowe przedostaną. Jestem więc skazana na buty, które mi uratowały życie (Rodzicielka mi przysłała z Polski, jak zdałam sobie sprawę, ze na obcasikach za wiele tu nie zdziałam) - są na płaskim obcasie, mało się ślizgają i są beżowe. No, bardzo jasnobrązowe. Rozumiem już dlaczego tutaj większość kozaków jest bardzo tania - bo są wymieniane co roku... Dziewczyny korzystające z ukochanego TTC mają kozaki z sieciówek, a jak kogoś stać na eleganckie i trzy razy droższe to i tak jeździ samochodem, albo porusza się wspomnianymi kiedyś podziemiami :)

Po trzecie wymiękam jeśli chodzi o akceptację temperatur. Na dworze niby -10, ja w kożuchu, ale w połowie drogi do metra zaczyna mi się robić ciepło (?!?!). Jak wejdę do metra, zaczynam sie rozpinać, ale i tak czuję, że mi gorąco. Potem w autobusie nawiew gorący w cholerę, ale nie opłaca mi się rozbierać, bo jadę 10 minut. Cud, że nie jestem chora. Zdecydowanie za duża różnica temperatur pomiędzy pomieszczeniami a "dworem". Aż z sentymentem wspominam poznańskie MPK...

Kanadyjczykom zupełnie to nie przeszkadza, na porządku dziennym są stwierdzenia "No, ale jesteśmy Kanadyjczykami, zima nam nie straszna" :) Nieco inaczej reagują imigranci, szczególnie z krajów o nieco innym rozkładzie temperatur..;) Planujemy się wybrać poza miasto w najbliższej przyszłości, może ładne widoki i zdjęcia mi poprawią percepcję torontyjskiej zimy.

No, to sobie ponarzekałam jak standardowa Polka :))) Ja naprawdę nie znoszę zimy, a jeszcze wszyscy nas straszą, że najgorszy jest luty, a śnieg potrafi jeszcze w kwietniu padać.
Aha, na Bon Jovi nie idziemy, bo sprawdziłam ceny biletów - najtańsze są od 33$ do 100$ i są ZA sceną ;) W tej sytuacji, pass :)
Znalazłam też nową zabawkę, czyli Photoshop. Miałam go na dysku od dawna, ale wczoraj mi się przypomniało, że chciałam się nauczyć go obsługiwać. Oczekujcie więc nieco zdjęć nieco podkolorowanej rzeczywistości, haha :)))

wtorek, 18 stycznia 2011

NBA, czyli na mecz czas się wybrać

Ponieważ chłopaki z Wstawaj Szkoda Dnia są wielkimi (dosłownie i w przenośni ;)) fanami koszykówki, a na dodatek jestem na kontynencie, na którym nie dość, że mogę oglądać mecze na żywo o normalnych godzinach, to jeszcze na mecz mogę iść, przypomniała mi się notka, którą popełniłam w lutym 2007 roku:

Przy okazji rozgrywanego w ten weekend Meczu Gwiazd w Las Vegas, wzięło mnie na zastanowienie się nad moim porzuceniem NBA. Pogrzebałam w sieci, znalazłam parę zajebistych filmików z dawnych czasów, zapomniałam znaleźć nagrany prze Zipka Mecz Gwiazd bodajże z 1992 roku (czyli pożegnalny mecz Magica), ale teraz mi się przypomniało i może zapamiętam, żeby go znaleźć dzisiaj :) W każdym razie wzięło mnie na wspominki. Jak w 1995 roku do 6 rano oglądałam finał między Houston Rockets a New York Knicks, po czym biegałam jak dzika po całej chacie, bo Houston zdobyli mistrzostwo. jak nagrywałam mecze i oglądałam je tak długo, że praktycznie znałam każdą akcję. Jak polowałam na każdą wzmiankę o koszykówce w serwisach sportowych CNN. Jak znałam dokładną godzinę wszystkich programów poświęconych NBA na każdym kanale, który miałam w domu. Jak mecze komentowali Szaranowicz z Łabędziem:) Jak Szaranowicz układał dialogi między zawodnikami, a przy każdym meczu Bullsów wspominał, ze Rodman miał romans z Madonną i Madonna twierdzi, że Rodman jest świetny w łóżku, a ona przecież na pewno się zna:))) Jak Vernon Maxwell został zawieszony na 10 meczy za rzucenie się z pięściami na kibica, po czym wywiązała się ogólna bijatyka na boisku i poza nim:) Jak odszedł, a potem wrócił Jordan i się srogo zemścił na Johnie Starksie za słowa "Jordan? To chyba jakiś baseballista?". Jak w Utah panowała para Malone-Stockton. Jak Mugsy Bogues mało nie został zmiażdżony w uścisku Larry'ego Johnsona, a nasza ulubiona para komentatorska nie mogła się zdecydować jak się nazwisko Bogues wymawia i w każdym meczu mieli inną koncepcję. Jak zapełniłam dwie kasety video momentami "to remember", przy czym 60% tych momentów to były zbliżenia Penny Hardawaya, Vernona Maxwella, Isaiah Thomasa i ewentualnie Jordana:) Jak na pamięć znałam słowa wszystkich przerywnikóq nadawanych w NBC z serii "I love this game". Jak na pamięć znałam statystyki, wzrost i wagę poszczególnych zawodników. 

Patrzę na dzisiejszą NBA, na kolesi, którzy więcej mają wspólnego z 50 Centem niż Magikiem Johnsonem i się zastanawiam, czy zdołałabym w sobie obudzić tę pasję, wieloletnią obsesję, ten dreszcz emocji podczas play-offów, czekanie do 3 w nocy na transmisję meczy. Dla mnie "moja" epoka w NBA się skończyła. Ta liga wygląda obecnie zupełnie inaczej niż 11 lat temu, i tak jak wtedy powoli się zaczynały dziać pewne klimaty, tak teraz te klimaty są wszechobecne. A może to ja ich wszystkich idealizowałam w nastoletnim uwielbieniu? Przecież wtedy Tim Hardaway też pewnie był homofobem, ale dla mnie był Timim, który miał tak samo na imię jak mój świeżo urodzony siostrzeniec. Nie umiem racjonalnie moich uczuć wyjaśnić, ale dzisiejsze NBA jest dla mnie kolejną odsłoną pewnego nurtu popkultury, więcej jest w nim show niż sportu, więcej reklamy niż łez wzruszenia. Może jeszcze kiedyś spróbuję się przekonać, może jeszcze mnie porwie i wessie na nowo. Ale póki co mam poczucie, że uczestniczyłam w przełomowym momencie w historii koszykówki, odchodzili Isaiah Thomas, Magic, Jordan, przychodzili Sam Cassell, Grant Hill (właśnie, co z Grantem Hillem?!) i Shaquille O'Neill. A ja zarywałam noce, żeby ich oglądać.


No i chyba coś tam z tej pasji się odradza ;) Wprawdzie mieszkam w mieście, którego drużyna regularnie obrywa od niemal wszystkich, ale co NBA, to NBA. Ma to też swoje plusy, bo nie ma pełnego obłożenia hali, dzięki czemu można kupić tanie bilety, a potem się cichaczem przenieść na lepsze widoki. Na bank na "mecz z Gortatem", czyli Phoenix Suns, chcemy iść, a potem to się zobaczy :) Najtańsze bilety kosztują 12,5$, więc cena jest bardziej niż przystępna. Jeszcze nie wiem jak z tych miejsc widać boisko i czy koszykarze są małymi biegającymi ludzikami, ale z pewnością się niedługo dowiem.
Hala koszykówki w Toronto znajduje się w Air Canada Centre i oczywiście gości nie tylko umięśnionych wielkoludów, ale również gwiazdy muzyki i piorących się po twarzach hokeistów z Maple Leafs. Drużynę w Toronto uwielbiana gorzką miłością, bowiem podobnie jak Raptorsi, potrafią przegrywać w naprawdę pięknym stylu ;)
Na stronie Toronto Raptors można sobie obejrzeć halę, rozkład siedzeń, a nawet sprawdzić jaki orientacyjnie jest widok z miejsca, które sobie upatrzyliśmy: http://www.seats3d.com/nba/toronto_raptors/
Możecie się domyślić, gdzie są miejsca za 12,50$ ;)))


Z tematów poza koszykówką - planujemy też wybrać się na koncert Bon Jovi, coby odświeżyć nastoletnie wspomnienia :) 
Zima nie odpuszcza i ciągle albo pada, albo jest zwyczajnie zimno. Powoduje to, że ludzie w komunikacji miejskiej są jeszcze gorsi niż zwykle, bo tak jak zwykle zachowują się jak zwierzęta, tak teraz są zwierzętami wyziębionymi, więc ciśnienie na wpakowanie się do ciepłego autobusu i zajęcie strategicznego miejsca jest jeszcze większe. 
Soli tu sypią tyle, że po sobotniej wyprawie wieczornej do centrum moje buty wyglądają jak dwie kupki nieszczęścia. Myję, pastuję, przejdę parę kroków i całe białe na nowo, masakra jakaś. Rozumiem już czemu wiele psów tutaj chodzi w butach - sól nie jest komfortowa przy spotkaniu z ich łapkami...


Nie wiem czy Ameryka już żyje nadchodzącym Super Bowl, Kanada może niespecjalnie, no ale tutaj nadal liżą rany po wstydliwej porażce w juniorskim hokeju z Rosją. My się nie możemy doczekać finału NFL, spodobał nam się ten sport i jak tylko mamy okazję, to oglądamy. Niestety większość sezonu mnie ominęła, bo pracowałam w niedzielę, jak odbywa się większość meczy :( Nadrabiam teraz, a Super Bowl będzie obowiązkowo. Bardzo bym chciała kiedyś zobaczyć to na żywo :)

Na koniec dwa stare jak świat przerywniki z NBA :) Jakość koszmarna, no ale to była pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych :))))


piątek, 14 stycznia 2011

Stracone pokolenie, czyli "to co mnie najbardziej wkurwia u młodzieży..."

"... to to, że już więcej do niej nie należę" oczywiście :) Od dłuższego czasu się zastanawiałam na ile moje rozdrażnienie na widok młodego pokolenia jest spowodowane tym o czym śpiewał Kazik, a na ile ich faktyczną gamoniowatością. Stwierdziłam, że niektóre zachowania faktycznie mnie wkurzają, bo stetryczałam i ich nie lubię, bo nie mają zmarszczek :) Ale do tego dochodzą jeszcze zachowania inne, które... uch... no dobra, od początku.

Ja wszyscy już pewnie zauważyli, lubię technologię, postęp, media społecznościowe uważam za fenomen i ciekawy wynalazek i sama nie wyobrażam sobie dnia bez sprawdzenia facebooka :) Jak jadę na wakacje, to jakoś bez facebooka żyję, ale na co dzień bardzo lubię. Tylko że oprócz tego mam jeszcze normalne życie - poznaję prawdziwych ludzi, z którymi rozmawiam, dyskutuję, wymieniam poglądy, używam pełnych zdań, czasem nawet złożonych (!!! ;)) Wychodzę z domu po to, żeby przebywać z kimś, porozumiewać się paszczowo, pojeździć na łyżwach, posiedzieć w knajpie, słowem robię to co dla większości ludzi mojego pokolenia i starszego jest normą. Obserwując pokolenie młode (ryzykuję stwierdzenie, że tak gdzieś poniżej 23 roku życia) zaczynam mieć tę straszną myśl, że już niedługo to może przestać być normą...

Scenka z wczoraj - po sklepie chodzi matka z trójką dzieci w wieku licealnym, córka i dwóch synów. Jeden chodzi z wyrazem twarzy jakby miał za chwilę zasnąć albo umrzeć z nudów, drugi nie odrywa się od gry na iPodzie czy innym iPhonie, zerkając przed siebie tylko po to, żeby nie wylądować pyskiem w półce z towarem. Konwersację z matką prowadzi jedynie córka. Powiecie "No tak, ale taka już specyfika nastolatków i ich rodziców". Ok, weźmy inny przykład. Jadą autobusem trzy koleżanki, każda z BlackBerry w ręce, odzywają się do siebie tylko po to, żeby skomentować to co przed chwilą napisała koleżanka na czacie, bo wszystkie trzy są (podejrzewam) live na BBM (BlackBerry Messenger, taki jakby czat dla użytkowników BB). Albo: idzie parka, trzymając się za ręce. Oboje mają słuchawki na uszach, a koleś do tego śpiewa. Takich przykładów można podawać od groma i trochę, o ludziach, o których się człowiek regularnie obija w metrze i na ulicy nie wspomnę.

Zastanawiam się, czy ci ludzie potrafią ze sobą porozmawiać. Czy widzą otaczający ich świat. Czy wiedzą jak wygląda ich droga do szkoły/na uczelnię. Widziałam gościa, który pisał smsy przez całą drogę z metra, (akurat szedł w tym samym kierunku co ja). Zerkał tylko przy przechodzeniu przez ulicę. Młodzież pozbawiona dostępu do sieci siedzi w autobusach i w metrze z takim tępym wyrazem twarzy, najczęściej jeszcze z pół otwartymi ustami (na co zwrócił mi uwagę Pan Koala), wyglądając tak gamoniowato, że bardziej nie można. Czy odnajdą się w rzeczywistości, w której trzeba znaleźć pracę, pójść do niej, pracować w zespole (prawdziwym, nie w teamie polującym na smoki), dyskutować, robić burzę mózgu? Napisać życzenia na kartce pożegnalnej dla kolegi z pracy, inne niż "good luck 4 u"? A może za parę (-naście) lat nie będą musieli, bo każdy wyśle e-kartkę?

Trochę jest to przerażające jak się na nich patrzy, jak się snują z nieprzytomnym wzrokiem, z jakąś dziwną pustką w oczach, która znika tylko jak się dorwą do jakiegoś monitora. Pamiętam jak 4 lata temu byłam w Londynie i mieszkałam w hostelu - regularnie co wieczór przesiadywaliśmy w międzynarodowym towarzystwie, gadając do późnych godzin nocnych. Rok temu na Sylwestra pojechaliśmy z PK do Barcelony, naopowiadałam mu ilu fajnych ludzi poznamy, jak to wszyscy siedzą we wspólnej sali i się poznają, bo są ciekawi siebie. W jakim byłam szoku jak we wspólnej sali zobaczyłam samych ludzi przyklejonych do laptopów... Jasne, że koniec z końcem kogoś poznaliśmy, ale widok był specyficzny.

Można powiedzieć, że skoro im tak dobrze, to czego się czepiam. Może ta parka tak lubi sobie iść i słuchać swojej muzyki. Ok, ale żyjemy w społeczeństwie, którego funkcjonowanie to trochę więcej niż zapadnięcie się we własnym świecie. To dyskusja, debata publiczna, pomoc innym, zwracanie uwagi na drugiego człowieka. Odmawiam akceptacji opcji, że świat idzie w kierunku zaniknięcia aparatu mowy. Była raz w sklepie pani po 70tce - powiedziała, że dla niej obecne pokolenie jest stracone, bo nie umie współistnieć w społeczeństwie, wyrastają potencjalni socjopaci, nie umiejący sobie poradzić ze złożonością kontaktów międzyludzkich. Pomyślałam, że przesadza. Im dłużej jednak się nad tym zastanawiam, tym bardziej podejrzewam, że może mieć rację.

Myślicie, że wizja przyszłości społecznej faktycznie jest tak ciemna? Czy te gamoniowate twarze z otwartymi ustami to jednak mniejszość?

środa, 12 stycznia 2011

A właśnie, że żyjemy!

I wcale nas aplikacje nie wchłonęły :P Żyjemy, tylko wena jakoś ucichła, ale jutro powinnam coś skrobnąć.

A w tak zwanym międzyczasie spotkaliśmy się z Co ludzie powiedzą, czyli niemal krajanami, bo też w Poznaniu studiowali :) Tylko po studiach ich losy się nieco inaczej potoczyły, bo opuścili nasz piękny kraj nad Wisłą wcześniej. Agnieszka, Daniel i Wojtek mieszkają z fajnym piechem, który pokochał mnie od pierwszego zeżarcia czipsa ;) Pogadali my, wypili my piwko i było baaardzo sympatycznie. Po raz pierwszy w życiu (no dobra, drugi), miałam poważną konkurencję w gadulstwie, a i nawet Pan Koala się rozgadał jak niemal nie on :)

W Toroncie zima zimna, w zeszły czwartek napadało nieprzyzwoicie dużo śniegu, w tym tygodniu zimno jak w kieleckiem, o dziwo TTC daje radę, choć próbuje usmażyć i wysuszyć pasażerów temperaturą i suchością powietrza w autobusach.

Po Sylwestrze poszliśmy sobie na wieczorny spacer, żeby pofotografować Toronto, ale było zimno i wymiękliśmy - zrobiliśmy zdjęcia ratusza, lodowiska przed ratuszem i głównej ulicy (Yonge) i ucieliśmy do Tima Hortonsa na kawę z kanapką :)

Widok na Yonga wieczorem przy najgłówniejszym skrzyżowaniu Yonge i Dundas:

Image Hosted by ImageShack.us

Kawałek Eaton Centre ze stadem ludzi pragnących wydać swoje ciężko zarobione pieniądze, wygląda tak:

Image Hosted by ImageShack.us

Choinka i ratusz wyglądają tak:

Image Hosted by ImageShack.us

Lodowisko z ludźmi zgromadzonymi dookoła, bo w środku jeździ taki pan w maszynce i czyści lód, wygląda tak:

Image Hosted by ImageShack.us

Maszynka widziana z góry na poprzednim lodowisku wygląda tak:

Image Hosted by ImageShack.us

Jakieś kiepskie te zdjęcia mi wyszły, no ale cóż ;) Temperatury odebrały nam wenę i ochotę na bawienie się ustawieniami.

Dziękuję za uwagę :)

środa, 5 stycznia 2011

Gadżet gadżeta gadżetem pogania, czyli wsiąkliśmy

Tytuł niemal na tyle zgodny z prawdą jak leady na gazeta.pl ;) Czyli ziarno prawdy jest, ale nie odpowiadam za projekcje czytającego, które sobie stworzy zanim kliknie w link. I żeby było sprawiedliwie, wrzuciłam też błąd językowy ;)

Nigdy się nie uważałam za gadżeciarza. Owszem, lubię nowinki, lubię fajny sprzęt, w szczególności muzyczny, ale zawsze albo kasy nie było, albo inne obiektywne przeszkody stawały na drodze. Na przykład zdrowy rozsądek. Pan Koala podobnie ma jak ma, więc ze spokojem sobie żyliśmy posiadając:
1. Nokię E51 - to koalowa, rewelacyjny telefon, miałam jako służbowy kiedyś, prosty, przydatny, nie przeładowany, intuicyjny i ładny.
2. Nokię E66 - moja, podobna do koalowej, ale nowsza, bez żadnych dotykowych ekranów i innych dzikich węży
3. Odtwarzacz mp3 Sony - koalowy, nie pamiętam modelu, taki bardziej gadżetowaty, 8GB, możliwość oglądania zdjęć i filmików, na ekranie który mocno do tego zniechęca, ale jest ;)
4. Zen Stone Plus, czyli oszałamiający 2GB mój odtwarzacz mp3, który wyświetla tylko nazwę utworu i wykonawcę.

Jak trafiałam do większych europejskich miast (szczególnie do Londynu), to gdzieś tam nachodziła mnie chęć na iPoda, ale po przeglądnięciu polskich cen i zestawieniu ich z moimi zarobkami, jakoś tak nie do końca po drodze wychodziło... Zdrowy rozsądek strzelał pałą w łeb i okazywało się, ze w gruncie rzeczy aż tak bardzo nie potrzebuję. Poza tym płaci się za modę (też), wiec zwyczajnie szkoda kasy, a porównując podobne produkty na rynku można się utwierdzić we wniosku, ze się naprawdę płaci za markę i nadgryzione jabłko na obudowie.

Wtem....

Nadszedł ten czas....

Przyjechaliśmy do vice świątyni konsumpcjonizmu, czyli Kanady....

Idziesz ulicą i jedyne co Ci przychodzi do głowy, to: WSZYSCY mają albo iPhona albo BlackBerry. Oraz WSZYSCY mają iPoda, albo Classic, albo Touch. W tym wniosku utwierdziła nas sławetna wizyta u Rumuna w Rogersie, gdzie stała kartka "NIE MAMY IPHONE 4" a i tak co pięć minut wchodził ktoś i niemal ze łzami w oczach pytał czy jeszcze będzie.

iPhone 4 wygląda ta:

Image Hosted by ImageShack.us

IPhone 3GS:

Image Hosted by ImageShack.us

Oraz iPody.
Classic szóstej generacji:

Image Hosted by ImageShack.us

Touch:

Image Hosted by ImageShack.us

Po długich wewnętrznych dyskusjach najpierw zmiękłam ja i zapragnęłam iPoda. Zaczęło się od rozmów o kupnie wieży - prawie wszystkie obecne wieże mają wejście na produkty Apple, można władować muzykę, postawić na wieży i załatwione. Żadnego łączenia, przełączania, kabelków i cholera wie czego jeszcze. Dodatkowo mogę sobie wgrać seriale i oglądać, na nikczemnym ekraniku, ale zawsze. Ten, który dostałam ma 120GB, a ja nie mam nawet na tyle muzyki. Ku mojej rozpaczy, czuję że mam muzyczne zaległości jak widzę ten ogrom wolnej przestrzeni do zagospodarowania ;)

A potem kolega z pracy pokazał mi iPhone'a i niewielki przykład dostępnych aplikacji.... I oszalałam. Wiedziałam, ze muszę go kupić Panu Koali, który ma taką cudowną cechę, że swoje zachciewajki zawsze stawia na ostatnim miejscu. Dlatego ja muszę o nie zadbać :)

No i wsiąkliśmy... Po Wigilii Pan Koala przez dwa dni praktycznie siedział i ściągał aplikacje i gdyby nie to, że byliśmy umówieni z S. to by pewnie z domu nie wylazł :) Oprócz gierek, jest po prostu mnóstwo programików ułatwiających życie - cały plan TTC, aplikacje dla ludzi prowadzących biznes, jakieś pierdółki z pogodą, gazety, notowania giełdowe, mapy, no wszystko praktycznie co sobie wymyślicie. Autentycznie jak będę duża i bogata to też go sobie kupię, bo zwyczajnie jest zajebisty :) I tak sobie myślę, że nie ma co się na siłę przekonywać, że ci ludzie co kupują, to są w bambuko robieni, a tak naprawdę wcale danego gadżetu nie potrzebują, bo mi wystarcza to co mam. Ok, wystarcza, ale co złego w tym, że gadżet po prostu ubarwia, bądź wręcz ułatwia życie? A żeby nie mieć poczucia, że płacimy głównie za jabłko, mamy nasze gadżety nieco starsze niż to co jest na topie - Pan Koala ma 3GS zamiast 4, a ja mam Classica zamiast Toucha. Ceny na kanadyjską kieszeń są w normie, a użytkowość niewiele mniejsza od nowości :)

Myślę też, że wielu rzeczy jeszcze nie odkryliśmy, co pewnie potwierdzi mój kolega Andrzej, który jeśli dobrze pamiętam gorącym zwolennikiem Apple jest. Zaprzeczy pewnie Oryś, który z Applem się lubi pogryźć ;) Tak wiem, wkurza Cię to, ze zwolennicy mówią, że masz lubić Apple, bo to jest Apple. Też tak dotychczas myślałam, firma produkująca po prostu telefony, komputery i odtwarzacze multimedialne, a wszyscy się ślinią jakby to był cud techniki i genialna kreatywność. Ale potem się przyjrzałam i pomacałam. Owszem, przyznaję, ze Apple jest mistrzem marketingu i budowania PR. To oni stworzyli poczucie, że być użytkownikiem Apple jest "cool". Jest w modzie, jest trendy, o tym się mówi, ludzie w szkołach, na uczelniach, w pracy rozmawiają o dostępnych aplikacjach i "niedługo-mających-wyjść" dodatkach czy wersjach. Ale oprócz tego, stworzyli laptopa, którego bateria działa w okolicach 7 godzin (piszę teraz z pamięci), system operacyjny, który jest tak intuicyjny, że bardziej się nie da,telefon, który jest narzędziem multimedialnym i bardzo wspomaga ludzi zmuszonych do podróżowania, a chcących mieć dostęp do "wszystkiego w jednym", odtwarzacz mp3, przez który można sobie pogadać przez kamerkę z użytkownikiem innego odtwarzacza, bądź iPhone'a. O iPadzie nie piszę, bo go przelotnie tylko widziałam. Nie wnikam też głębię technikaliów, bo jestem zwykłym, może troszkę bardziej swiadomym, ale jednak zwykłym użytkownikiem, który ocenia produkt pod kątem dostępności, dostępności rozszerzeń, kompatybilności z innymi urządzeniami i zwykłej wygody. Dlatego proszę informatyków wszelkiej maści o nie pouczanie mnie na temat strasznych bugów i zagrożeń, bo dopóki mnie takowy nie dotknie, to go nie wyłapię i średnio mnie on interesuje ;)

Krytykujemy, że ogłupili, że wykorzystują, że omamili i przekłamali, że mój ci on jedyny? Brawa dla pań i panów z PR i marketingu!!! Ja pamiętam czasy, kiedy Macintoshe były oryginalną zabawką, ale wszyscy się śmiali, bo nic na tym nie chodziło, były drogie i praktycznie mało kto dawał im szansę. I z marki ciekawej, ale nie traktowanej poważnie wyrosła firma, która przekonała ludzi, że muszą mieć jej produkty. Jeśli ktoś je kupi tylko dlatego - tym bardziej brawa dla pań i panów z marketingu. Ale mnóstwo ludzi je kupuje, bo to się zwyczajnie opłaca, jest wygodne i człowiek się nie użera z dostosowywaniem i przejściówkami.

Problem z tym, że teraz chcemy więcej fajnych gadżetów...;) Ja już po cichu marzę o takich bezprzewodowych słuchawkach  (bo mnie ten pałętający się kabelek naprawdę drażni) za jakieś koszmarne pieniądze, po tym jak mi kolega gadżeciarz zaprezentował ich możliwości...

Image Hosted by ImageShack.us

Ło jezusicku co to potrafi za bas wyprodukować...:)

niedziela, 2 stycznia 2011

Kanadyjskie Święta, czyli indyk z miłością :)

No dobra, czas się ogarnąć i wrócić do blogowania, w końcu trzeba mieć jakieś priorytety w życiu ;)

Jak już wspominałam na Święta zostaliśmy zaproszeni do S. i jej rodziny - ośmiorga dzieci (jednak wszystkie jej, a nie jak kiedyś napisałam piecioro jej i troje jej partnera) i partnera D. Nie w stu procentach rozumiem ich układ i sytuację, ale wygląda to tak - są ze sobą od pięciu lat, mają dwuletnią córkę, ale dopiero od pół roku razem mieszkają i nie są małżeństwem. Mam wrażenie, że mają nie do końca poukładane zależności finansowe, D. bowiem ma swoją firmę i mnóstwo pieniędzy, a S. ma poczucie, że siedmioro dzieci powinna utrzymywać sama, bo to nie jego dzieci i nie jego odpowiedzialność. W każdym razie, pamiętam jak rozmawiałyśmy o prezentach dla jej gromadki i mówiąc o prezencie dla nastoletniego syna powiedziała "On myśli, że jesteśmy zamożni, a niestety nie jesteśmy" Dlaczego o tym wspominam? Bo mi szczęka opadła i długo ją zbierałam :)))

S. przyjechała po nas po południu nowym i dość wypasionym vanem, który na mnie aż tak bardzo wrażenia nie zrobił, bo w samochodach jednak bardziej siedzi Pan Koala i on na pierwszy rzut oka rozpoznaje co kosztowało kupę kasy a co nie. Podjechaliśmy do ich domu i jak zobaczyłam przez szklane drzwi kawałek wnętrza, to moją jedyną myślą było "Ahaaaa, to tak wygląda dom niezamożnych Kanadyjczyków..." :)))) Dom jest piękny, urządzony dokładnie tak jak mi się podoba. I spory, ale w końcu trochę ich tam mieszka. Duży salon, w którym można ustawić wielki stół, ogromna kuchnia z miejscem na jedzenie "codzienne", pokój z wielkim TV, kominkiem i sofą na której mieści się 10 osób, pięknie urządzona łazienka, itd, itd. Całego domu nie widzieliśmy, wiec nie wiem co było na piętrach, ale domyślam się, że reszta była w podobnym guście. Jestem zakochana w tym domu, a szczególnie w kanapach :) Pan Koala, jak się domyślam, bardziej się zakochał w tym co stało w garażu, czyli najnowsze BMW 3 convertible 328i z poprzedniego roku :)))

D. jest typem gościa, który wydaje się być cały czas na amfie :) Co bywa przytłaczające. Nie zmienia to zupełnie faktu, że jest bardzo pozytywnym i sympatycznym facetem. Na kolację przygotowali oczywiście indyka z nadzieniem, słodkie ziemniaki, zwyczajne ziemniaki, szynkę pieczoną z ananasem, sałatkę i smażoną marchewkę. Innymi słowy, zupełnie inne menu niż w Polsce i tak jak nadzienie z indyka smakowało mi bardzo, tak reszta już była bez większego szału. I tak spróbowałam wszystkiego, upewniając się w tym, że nie lubię słodkich ziemniaków. Być może powodem było to, że S. sama o sobie mówi, ze kucharką jest słabą, a D. ma swoje popisowe dania, które robi, w tym przypadku była to szynka i indyk. Resztę komponują po prostu z gotowych rzeczy. Podczas kolacji wzbudziłam małą sensację, bo D. zapytał czy wiemy jaki jest główny składnik owego nadzienia indykowego. S. rzuciła "Echhh, myśl nieszablonowo, to nie jest taki prawdziwy składnik". Zupełnie żartem rzuciłam "Miiiłoooość?", co spowodowało wybuch entuzjazmu i komentarze "To jest niesamowite, nikt nigdy nie odgadł!!!" Poczułam się wyróżniona :) Kolacja, jak to kolacja, skupiała się na rozmowach i komplementowaniu jedzenia.

Po kolacji zaczęło się dawanie prezentów, które było dla mnie dość zaskakujące. Po pierwsze byłam przekonana, ze tu wszędzie jest zwyczaj dawania jednego konkretnego prezentu. W domu S. jest zwyczaj mnóstwa małych prezentów, które dla mnie osobiście były... naciągane. Na przykład młody dostał trzy pary dżinsów, pięć par koszulek, itp. Zaskakujące jest dla mnie dawanie ciuchów na Gwiazdkę, w kraju, w którym ciuchy są tanie jak barszcz. U mnie w domu ciuchy się owszem dawało, ale bardziej na zamówienie, albo w dawnych czasach jak się sweterki z zagranicy trafiały. Ale jakbym dostała dżinsy pod choinkę to chyba bym się nieco skonfundowała ;) Oczywiście oprócz tych ciuchów dostał wiązania snowboardowe, na których chyba mu zależało najbardziej. Dla mnie było to trochę przesadzone w kierunku "Zróbmy tak, żeby pod choinką było jak najwięcej". Inna sprawa zupełnie różna od polskich zwyczajów - mówienie o tym ile co kosztowało. I tu znowu - nie uważam, ze im droższy prezent tym lepszy i też lubie się chwalić, że coś kupiłam wyjątkowo tanio. Ale jakby mi Mama dała spodnie i jeszcze skomentowała, ze tylko 10$ kosztowały, to chyba by mi trochę przykro było. Więc zupełnie, zupełnie inne podejście niż u nas, gdzie spodnie i koszulki się kupuje na co dzień, a pod choinkę sie wybiera rzeczy, które są droższe, a tym samym nie kupujemy ich ot tak, jak mamy kaprys. Nie wiem, czy tak jest wszędzie, czy tylko u S., jak znam życie to co dom to obyczaj :) A i w polskich domach pewnie jest różnie, ja odnoszę wszystko do tego jak to u mnie wyglądało.

Na drugi dzień zostaliśmy zaproszeni na łyżwy, potem zjedliśmy resztki świątecznej kolacji i rozłożyliśmy się na wielkich kanapach, żeby obejrzeć "Noc w muzeum 2". Innymi słowy, całkiem miłe popołudnie :) Ludzie na lodowisku jeździli w kółko, co spowodowało niewielką panikę jak mnie wyniosło pod prąd ;)

Mam nadzieję, że pozytywnym aspektem tego weekendu będzie praca - D. zaproponował, żebym mu przysłała moje CV, to obgada sprawę z partnerem w interesach, bo być może przyda im się dodatkowa osoba w księgowości. Co było by dla mnie idealnym rozwiązaniem - praca biurowa no i zaczęłabym się uczyć kanadyjskich finansów, na czym mi zależy najbardziej. A póki co, kontynuuję przefascynującą karierę jako kasjerka/pomoc biurowa/pomoc magazynowa/pomoc merchandisingowa ;)

No i wszystkim życzę jak najlepszego Nowego Roku! :)