wtorek, 23 lutego 2010

Koszty - część pierwsza

Postanowiłam rozpocząć podsumowanie kosztowe naszego wyjazdu. Co jakiś czas będę dopisywać kolejne części, w miarę jak się będą pojawiać kolejne koszty.

Póki co sytuacja wygląda następująco (koszt od osoby):

Zaświadczenie o niekaralności - 50zł
Wiza - 390zł
Zdjęcie do paszportu - nie pamiętam, koło 20zł chyba
Paszport - 140zł

Razem: 600zł

czwartek, 11 lutego 2010

Nasza decyzja - cd.

Wiemy już dlaczego Kanada, czas na podsumowanie, dlaczego w ogóle chcemy wyjechać.

Jakbym chciała napisać w skrócie i jednym zdaniu, napisałabym, że jestem Polską zmęczona. Ale ciężko mi z reguły na jednym zdaniu poprzestać, więc będzie rozwinięcie :)

Oboje skończyliśmy w Polsce studia, Pan Koala takie mało przyszłościowe (przynajmniej u nas w kraju), ja teoretycznie dające możliwości na karierę i dostatnie życie. Innymi słowy, On jest po geografii, ja po ekonomii, oboje na państwowych, liczących się w Polsce uczelniach. Najpierw nie mogłam znaleźć pracy, bo po skończeniu studiów w kraju było 20% bezrobocia i absolwentka bez doświadczenia nie była poszukiwanym "towarem" na rynku pracy. Ale po roku pałętania się jako przedstawiciel handlowy, innych dziwnych form zarobkowania, aż w końcu po sześciu miesiącach bezrobocia dostałam pracę w ogólnie pojętych finansach. Potem zmieniłam firmę na dużą korporację i spędziłam tam 3 lata. Korporacje są dla mnie ciężkim orzechem do zgryzienia, bo jestem za pyskata i pomimo starań, ciągle byłam "niepolityczna". Niestety okazało się, że korporacje są jedynym sposobem na przyzwoite pieniądze w tym kraju, ale chcąc kupić mieszkanie/dom, podróżować i realizować swoje hobby, obie osoby muszą w owej korporacji pracować. Ja mam to szczęście, że mam ogromną pomoc od Mamy i gdyby nie ona, nie byłabym w stanie żyć tak jak żyję. W grudniu się z korporacją rozstałam, z nieukrywaną ulgą.
Pan Koala miał mniej szczęścia i po studiach nie miał koncepcji co on ma w ogóle po tej geografii robić i pracował w różnych miejscach, które spowodowały mały bałagan w jego CV, w końcu wyjechał na pół roku do Szkocji, gdzie mu się nie podobało. Po powrocie dostał pracę jako pracownik tymczasowy w firmie, która zajmowała się nareszcie tym, co go interesowało. Jednak ponieważ rzecz dzieje się w Polsce, nie obędzie się bez ALE. Miał nadzieję, że jak będzie ciężko pracował i dawał z siebie wszystko, firma go doceni i zatrudni na stałe. Więc tyrał jak głupi za psie pieniądze, żeby się wykazać, a szansa na zatrudnienie malała z miesiąca na miesiąc. Po roku był tak zniechęcony i rozżalony, że mu powiedziałam, żeby rzucił to w cholerę, jeśli ma się tak zadręczać. Zaczął studia podyplomowe w nowej dziedzinie i... dupa. Jest w zaklętym kręgu: nie dostanie pracy na niskim stanowisku (np magazynier), bo ma wyższe wykształcenie. Na specjalistę natomiast nie ma doświadczenia. I tak od 7 miesięcy. Frustracja i bezsilność sięga zenitu, bo gdzie się nie spojrzy, bez znajomości szans na pracę nie ma.

Pomimo tego, że nie żyje się nam źle, zostaliśmy postawieni w sytuacji, w której mamy tego kraju dosyć - ja musiałabym się męczyć w polskich korporacjach, w których ważniejsze jest to, czy spełniasz misję firmy, niż to, że chcesz coś pożytecznego zrobić, a On musi liczyć albo na sygnał od znajomych, albo iść na kelnera. I mamy już tego dosyć. A jakbym się chciała przekwalifikować? Też bym nie dostała pracy, bo w nowej działce nie miałabym doświadczenia. W Polsce masz 3 wyjścia:
1. Jesteś lekarzem, albo prawnikiem, albo ekonomistą albo informatykiem i pracujesz w korporacji. Jak już zostaniesz kimś z powyższych, będziesz nim do końca życia, bo przekwalifikowanie graniczy z cudem.
2. Masz wystarczająco nerwów, zdrowia i samozaparcia i zakładasz swoją firmę.
3. Wyjechać do Warszawy.
Wtedy masz szansę na w miarę dostatnie życie.

A my byśmy chcieli mieć spokój, robić to co lubimy, być za to docenianymi i dobrze opłacanymi. Uprzedzając krytykę - wiem doskonale, że na początku będziemy pracować w Kanadzie za minimalne stawki, niekoniecznie robiąc coś wymarzonego. Tylko że w Kanadzie, jak będziemy oboje pracować za minimalne stawki, to i tak nam wystarczy na wynajem mieszkania i normalne życie na początku. Jak byśmy chcieli zostać na stałe, kupić samochód i dom, to oczywiście stawki muszą się podnieść. Ale w Toronto można po 4 latach pracy jako asystentka aplikować na asystentkę dyrektora generalnego i zarabiać 75tys$ rocznie! W Polsce takie szanse to naprawdę okazja, która się rzadko trafia.

To tyle z kwestii ekonomicznych.
Oprócz tego, oboje zawsze chcieliśmy mieszkać w innym kraju, może na stałe, może nie, ale wyjechać, poznać coś nowego, znaleźć się w miejscu, gdzie nie wiesz co jest za rogiem i dopiero odkrywasz, w którym sklepie sprzedają najlepsze bułki. Poznawać ludzi, z całego świata, o różnych kolorach skóry, którzy opowiedzą Ci o swoim świecie i swoim kraju. Wyjechać i poczuć powiew świeżości i nowości.

Niestety Polska jest jeszcze krajem zaściankowym, biednym i zamkniętym jeśli chodzi o umysły. To się zmienia, naprawdę, skłamałabym mówiąc, że stoimy w miejscu, ale my chcemy zmiany radykalnej, a nie tkwić obserwując ewolucją, tęskniąc cały czas za czymś, co być może mogło by nas spotkać.

czwartek, 4 lutego 2010

Nasza decyzja

No właśnie, decyzja, skąd się w ogóle wzięła ta nieszczęsna Kanada? Jakby nie było, od czasu wejścia do UE praktycznie cała Europa stoi przed nami otworem, więc po kiego licha pchać się za Ocean?

O wyjeździe oboje myśleliśmy od dawna, ale oboje byliśmy w związkach z ludźmi, którzy wyjeżdżać nie chcieli i jakoś się życie toczyło w Polsce. Ale gdzieś tam w duszy grała tęsknota, żeby wyjechać, poznać nowy kraj, spróbować sił gdzieś indziej...

Kiedyś chciałam jechać do Irlandii, ale dostałam dobrą pracę w Polsce i tak zostało. Pan Koala kiedyś mieszkał 6 miesięcy w Glasgow i postawił stanowcze veto jeśli chodzi o Wyspy. Hiszpański znam za słabo, a najważniejsze, to że Europa pogrążyła się w kryzysie i pakowanie się w takim momencie do któregokolwiek z krajów, było by poronionym pomysłem. Więc Europa odpadła w przedbiegach.

Najpierw chcieliśmy jechać do Australii. Po pierwsze - ciepło, a my lubimy ciepło, zima jest zła. Po drugie - ciepło, znaczy motocyklem można śmigać praktycznie cały rok. Po trzecie - woda, a ja uwielbiam wszelkie wodne sporty. Niestety pojawiły się też problemy - akurat jak zaczęliśmy się orientować w temacie, świat pogrążył się w mniej lub bardziej uzasadnionej histerii w kwestii stanu swojej gospodarki i Australia, pomimo odległości i niewielkich problemów, wstrzymała rozpatrywanie wiz pracowniczych. Rozpatrywano tylko wizy rozdawane przez dane stany i regiony, a ja nie chciałam jechać w jedno miejsce, które z dużym prawdopodobieństwem było by zadupiem zapomnianym przez wszystkich bogów świata, bo w takich miejscach właśnie Australii brakuje ludzi. Inna sprawa, że cały proces wizowy, wszystkie okołowizowe koszty i bilety, sumują się w dość szokujące wartości i zaczęliśmy mieć wątpliwości, czy chcemy tak bardzo ryzykować. Zawsze może się okazać, że tęsknimy, że to za daleko, że sieroty emigracyjne jesteśmy i nam nie wyjdzie, albo zwyczajnie się nam nie spodoba i wtedy będziemy mieć poczucie pieniędzy wyrzuconych w błoto. W międzyczasie ja dostałam podwyżkę i teoretycznie lepsze stanowisko, przyszła wiosna i myśli o wyjeździe poszły tymczasowo w kąt.

Powróciły na jesieni, kiedy mi się już konkretnie zaczęło w robocie chrzanić, plus załapaliśmy tradycyjnego jesiennego doła. Nudząc się kiedyś w pracy, przypomniałam sobie, że kiedyś myślałam o Kanadzie i że mają równie sensowną politykę imigracyjną co Australia (w przeciwieństwie do USA, do których obecnie wjechanie z legalnym pozwoleniem na pracę graniczy niemal z cudem). Zaczęłam grzebać w przepisach, zasadach, robić testy, szukać forów i blogów, w końcu zainteresowałam się programem International Experience Canada (w 2009 się jeszcze nazywał Youth Mobility Program). W opcji "Work&Travel" zostaje przyznana wiza wraz z pozwoleniem na pracę na 12 miesięcy. Koszt wydania wizy to niecałe 400PLN, czyli taniocha, jak na wizy przynajmniej. W trybie ekspresowym wymieniliśmy paszporty na biometryczne, 23go grudnia wysłaliśmy potrzebne dokumenty, a w Wigilię dostaliśmy zgodę i Letter of Introduction :))))
Trzeba przyznać, że szybkość Ambasady mnie mile zaskoczyła. Planujemy wyjechać najpóźniej w październiku, a najchętniej we wrześniu - skorzystamy z większości sezonu, a do Toronto dotrzemy jeszcze przed śniegami i mrozem.

Przez ten rok chcemy się przekonać jak zareagujemy na emigrację, jak nam się będzie podobać i wtedy zadecydujemy co dalej. Planów "co dalej" jest pięć:
1. W trakcie tego roku znajdujemy pracodawcę, który nas pokocha miłością matczyną i zaoferuje nam kontrakt, który posłuży nam do złożenia wniosku o stały pobyt.
2. Rok będzie przyjemny, ale zatęsknimy za Europą i wrócimy do Polski.
3. Rok będzie przyjemny, ale zatęsknimy za Europą i wrócimy do innego europejskiego kraju, w zależności, który się podniesie z kolan.
4. Rok będzie przyjemny, ale nie uda się nam znaleźć pracodawcy chętnego do pomocy przy wizach i wracamy do Europy.
5. Okazujemy się kompletnymi sierotami i łamagami, pracy nie mozemy znaleźć, wszystko nas przeraża, wkurza i codziennie płaczemy w poduszkę, aż w końcu pakujemy manatki i wracamy wcześniej.

W punkcie piątym rzecz jasna nieco przesadziłam, ale zawsze może się zdarzyć, że sobie nie poradzimy, nie? No dobra, w głębi duszy wiem, że nie :) Ale opcja, że nam się nie spodoba, już ma jakiś stopień prawdopodobieństwa.

Co zostawiamy w Polsce i dlaczego chcemy ją opuścić? W następnym odcinku :)