środa, 12 października 2011

Whistler, czyli rozjechaliśmy góry

W sumie zostały już dwie opowieści, w tym jedna głównie obrazkowa. Po powrocie do Vancouver i wizycie w Akwarium (co będzie historią obrazkową), pojechaliśmy w okolice Whistler. Czas nam się kończył, koncepcje i pieniądze też, więc jeden dzień spędziliśmy znowu na jeżdżeniu bezsensownym i szukaniu szlaków i plaży, które w końcu okazały się być zupełnie nie tam, gdzie pierwotnie sądziliśmy. Widoki, oczywiście, były znowu zachwycające, ale okazało się, że bez własnego sprzętu (rower, windsurfing, cokolwiek) lub pieniędzy na wypożyczenie, nie bardzo jest co robić.
Z Vancouver do Whistler jedzie się drogą, która jest nazywana "Sea to Sky Highway" i jest faktycznie urokliwa. Zbudowana (bądź też mocno odnowiona) z okazji zeszłorocznych igrzysk, umożliwia dość bezproblemowe dojeżdżanie do pracy do Vancouver :) Najpierw zatrzymaliśmy się w Squamish, gdzie szukaliśmy szlaków i plaży i w końcu nie znaleźliśmy ani jednego ani drugiego, więc wróciliśmy do hoteliku, który znaleźliśmy i skupiliśmy się na jedzeniu i oglądaniu Top Gear :) Ceny były kanadyjskie, więc za pokój coś ponad $100 zapłaciliśmy. Zanim dotarliśmy do Squamish zatrzymaliśmy się przy wodospadzie Shannon,.

Zniechęceni i wkurzeni zawalonym dniem, postanowiliśmy, że następne 1,5 dnia zaplanujemy staranniej, bo jednak jeżdżenie na żywioł nam nie wychodzi i kończymy kręcąc się w kółko. Wiedzieliśmy, że okolice słyną z raftingu, wycieczek quadowych i paru innych atrakcji. Postanowiliśmy, że na drugi dzień zaliczymy albo jeden szlak i quady, albo dwa szlaki, a quady zostaną na dzień powrotu do Vancouver. Pojechaliśmy do hostelu Whistler HI-hostel, który nas wręcz zszokował. Hostel wybudowano dla sportowców przyjeżdżających na olimpiadę 2010 i jego standard był zupełnie nie przystający do nazwy "hostel". Tak wyglądała nasza dwójka:


Równie dobrze mogliśmy wziąć pokój dzielony, bo były maksymalnie 4 osobowe, a na dodatek były to de facto dwa pokoje dwuosobowe z przedsionkiem, w którym była wspólna łazienka.

Dlaczego zrezygnowaliśmy z raftingu? Otóż Pan Koala postawił stanowcze veto w kwestii swojego udziału, a ja nie miałam ochoty spędzać pół dnia sama, podczas gdy on będzie się pałętał i nudził. W tym układzie postanowiłam znaleźć coś, z czego będziemy mieli frajdę razem (a na rafting i tak go kiedyś namówię, hehe). Do quadów żadnego z nas przekonywać nie trzeba :) W recepcji okazało się, że mamy 10% zniżki w dwóch firmach, więc wybraliśmy czas i miejsce - kolejny dzień, godzina 13ta.

Poszliśmy na zaplanowane szlaki, z czego jeden wręcz nas poniósł i zrobiliśmy więcej niż zaplanowaliśmy, a drugi nas zaskoczył długością i musieliśmy zawracać, bo zaczynał się dzień kończyć...


Udało się znam wreszcie ustrzelić niebieskiego ptaka, który to nie wiemy kim jest, ale podejrzewamy jakiegoś dzięcioła. Zdjęcia nieco ruszone, ale skubany w jednym miejscu nie mógł usiedzieć:

Inny ptaszor też się napatoczył:
Okolice są rajem dla maniaków rowerowych. Ilość tras i możliwości jest powalająca - opcja zimowa to trasy na narty biegowe. Innymi słowy - jeśli ktoś ma ochotę spędzić mnóstwo czasu na świeżym powietrzu, jeżdżąc, czy biegając - miejsce idealne, dla początkujących i samobójców downhillowych :) Jeśli jednak przyjeżdżacie tak jak my, bez sprzętu i z kurczącym się zapasem gotówki, to... pozostaje łażenie, a ile można łazić...

I nadszedł dzień, na który czekaliśmy... Napięcie rosło... Wyczekiwaliśmy znajomego ryku silników i zapachu benzyny (bo ile można to świeże powietrze wdychać ;)) Stało się, dotarliśmy, zapłaciliśmy ciężkie pieniądze i przytupując niecierpliwie oczekiwaliśmy na instruktora. Musze powiedzieć, że mieliśmy niesamowite szczęście, bo całe stado osób zostało rozdzielone na dwie grupy - nie wiem, czy część osób zniechęcił fakt, że jedną z instruktorek była kobieta, ale byliśmy w grupie cztero quadowej: instruktorka, ja, Pan Koala i jakiś koleś z dziewczyną na jednym quadzie, którego podejrzewaliśmy o zepsucie nam zabawy, a okazał się być całkiem sprawny w te klocki. Wybraliśmy najprostszy i najtańszy wariant i, nie da się ukryć, trochę się obawialiśmy, ze to będzie takie pitu, pitu, pojedziemy szutrową drogą i wow, jeździliśmy na quadach. Pan Koala obawiał się nieco mniej, bo nigdy nie jeździł, ale ja z moim doświadczeniem (khm... dwa (kaszle) razy jeździłam ;)) i żądzą przygody tak właśnie to sobie wyobrażałam. Tymczasem w połowie trasy instruktorka stwierdziła, że radzimy sobie super i czy chcemy jechać trasą łatwiejszą a widokową, czy trudniejszą. Wyrwałam się, że oczywiście trudniejszą, co zostało poparte przez pozostałych członków drużyny i pojechaliśmy trasą, którą wytrzęsła nam tyłki, próbowała wyrwać barki i łokcie ze stawów, oślepić i udusić i było BOSKO :)))))













Jak widać na załączonych obrazkach, upaprani byliśmy jak nieboskie stworzenia, pewnie w wersji mokrej kurz zastępuje błoto :) Ja miałam najlepiej, bo jechałam za instruktorką, więc dostawałam kurz tylko z jej quada, najgorzej miał koleś z laską na końcu. Jak już się uporaliśmy z trasą, okazało się, że druga grupa (znacznie liczniejsza) miała nieco mniej szczęścia, bo nie dość, ze jechali trasą łatwą, to jeszcze jeden quad był zepsuty i musieli się cofać. Na koniec pojechaliśmy w las na przejazd techniczny, który zszokował mnie pod kątem umiejętności i wytrzymałości tego małego quadzika. Dzielny, mały quadzik :) Pana Koalę zszokowała sama trasa i wyrżnął w drzewo :) Ponoć jako jeden z bardzo wielu ;)

Całość kosztowała nas niemało, bo sama zabawa to było $240 za dwie osoby plus $50 za zdjęcia na płycie. Normalnie byśmy zdjeć nie kupili, ale zrobili kilka podczas jazdy, więc machnęliśmy ręką i głęboko oddychaliśmy dając kartę :) W sumie nie żałuję ani jednego wydanego dolara, bo radochę mieliśmy przeogromną :) Pan Koala na końcu stwierdził (uwaga, chwalę się) "Ale ty darłaś za tą laską, równo z nią jechałaś! Ty to się nie w ogóle nie boisz, co?" No cóż, nie darmo ktoś kiedyś powiedział, że dać mi coś z silnikiem, to wsiądę i pojadę (skromny uśmiech) :)

Czas nas naglił (trzeba było jeszcze oddać auto do wypożyczalni), więc ruszyliśmy z powrotem do Vancouver, w którym spędziliśmy ostatni dzień wylegując się na plaży, pakując się i wspominając z żalem dobiegające końca wakacje. Rzecz jasna, jeszcze na do widzenia parę widoczków pstryknęliśmy:



13 komentarzy:

  1. aaaaah wreszcie! Mieliście pobyt w oklicach Vancouver taki trochę chyba...nietypowy (dla mnie). Nie znam absolutnie nikogo, kto jeździ na takich zwierzach, więc pewnie po prostu znam innych ludzi. Czy te pojazdy są jakoś znane w Whistler? Że tory są fajne czy może widoki? Nie wiem też, jak ocenia się atrakcję tego rodzaju jazdy. Czy widoki się liczą? Z opisu pani Koali wnioskuję, że im trudniej, to lepiej, tak? A co się bierze w ogóle pod uwagę przy wyborze np. miejsca? Czy takie jazdy są też w Górach Skalistych w Albercie? No ja sama zupełnie z tym się nie zetknęłam NIGDZIE.:) No może trochę w pewnym sensie na wydmach w Oregonie. Tam się jeździ takimi ATV pojazdami, ale to też nie dla mnie, bo ja wolę łazić, wszędzie.:) A w zimie to jeździć też na własnych nogach.
    Ten ptak to bluejay czyli modrosójka błękitna. Jest ich sporo podrodzajów, są z rodziny krukowatych, ale z tego co wiem co tych z czubkiem na głowie nie ma w Europie. Są bardzo mądre, podobnie jak wrony, raczej wszystkożerne (jak wrony) i zwykle potrafią robić niesamowite odgłosy, czasem nawet ludzko-brzmiące.

    Jak to jest, że nie udawało Wam się znaleźć plaż? Czy mieliście mapy? Czy też może chodziliście intuicyjnie, albo gdzie Wam tubylcy pokazali, a oni wprowadzali Was w maliny tak zwane? Plaże w Vancouver są fenomenalne. Czy widzieliście Spanish Banks albo Jericho Beach albo Kitsilano Beach? Że nie wspomnę już o plaży nudystów pod samym UWC, tzw. Wreck Breach. Nudystką nie jestem, ale ta plaża jest może najpiękniejsza ze wszystkich. Nie jest tak łatwo do niej się dostać, bo pewnie nawet nie jest oznaczona na zwykłej mapie (ze względu na swój "specjalny" status), ale wszystkie inne powinny być bezproblemowe.

    Miły wpis, i mam nadzieję, że niezapomniane wrażenia. A to nocowanie w Whistler za $100 to naprawdę okazja! W zimie ten sam pokój kosztuje pewnie ok. $300-$400. Moim zdaniem $100 to bardzo tanio w atrakcyjnym miejscu.

    Pozdrawiam, Alicja

    OdpowiedzUsuń
  2. Alicjo: quady to właśnie ATV :) W Polsce to quady, a w krajach angielskojęzycznych ATV. Widoki się liczą, jak najbardziej, ale chodzi o to, żeby mieć jakieś wyzwanie, a że technika jazdy jest ważna, to fajnie jest jeździć i kombinować, jak najlepiej zakręt wziąć, przez przeszkodę przejechać, itd. My zboczeni na tym punkcie jesteśmy, więc wiesz :) Czy ATV, czy motocykle, czy samochody, jak ma silnik, to my kochamy :) W Rockies nie sądzę żeby takie zabawy były możliwe, bo jednak dużo zwierzaków, a to to głośne i smrodzi.

    Z kolei dla mnie biegówki to jest zupełna nowość, w Wielkopolsce zupełnie niepopularne, nie wiem jak w górach. Wydaje mi się, że ze względu na niepewne zimy (będzie śnieg, czy nie będzie?), ludzie raczej jadą zagranicę na snowboard albo narty. W Kanadzie się pierwszy raz zetknęłam z taką popularnością biegówek, że specjalne trasy są wyznaczane :)

    Plaży nie mogliśmy znaleźć w okolicach Squamish. Na mapie miałam zaznaczone miejsce windsurfingowe, więc tam się udaliśmy, a to był taki mały, wąski cypel, na którym tłoczyły się auta. Fakt, ładnie wiało, ale z plażą nie miało to nic wspólnego. Po plaże wróciliśmy do Vancouver, aczkolwiek tej dla nudystów nie wyłapaliśmy (nomen omen ;))

    Dzięki za informacje o ptaszorach, ten niebieski za nami chodził cały czas, ale jest szybki i ciężko go zauważyć, nie mówiąc o zdjęciu. Przez całe wakacje sie gdzieś przewijał, dopiero w Whistler udało się zdjęcie zrobić.

    OdpowiedzUsuń
  3. Aaaaacha. Czytałam o tych quadach na jakimś polskim blogu, ale nie miałam właściwie pojęcia co to jest. Nie żeby "quad" to była nazwa bardziej polska niż "ATV", ale dobrze, niech będą quady po polsku. Może kwady?
    Wy jesteście ludźmi silników, teraz to już bardziej rozumiem, czyli na jeziorze to ja żaglówką, a Wy motorówką, tak?

    Narty biegowe to wspaniała sprawa. Ja żyjąć w klimatach chłodniejszych to nawet nie szukałam specjalnych tras. Jeździłam sobie drogami, ulicami, jak zasypało i zanim odśnieżono, albo nawet i po. Odwiedziłam kiedyś kanadyjskich znajomych w Ontario, zimą. Mieszkali w Chalk River gdzie prowadzi się badania jądrowe. Ich dzieci jeździły do szkoły zimą na biegówkach. Wyobrażasz sobie? W tzw. wte i we wte, a kawałek drogi to był. Ja też się przejechałam z nimi do szkoły i dla mnie było super. Tam chyba takie quady nie mogłyby jeździć bo za dużo dzikich zwierząt.
    Dlatego zdziwiło mnie, że coś takiego jest w Whistler, bo tam jest sporo zwierzyny też. Pewnie taki wycięty teren odstrasza jednocześnie zwierzęta?
    O plaży w Squamish to nie słyszałam, tam jest woda, faktycznie, taka bardzo wąska zatoczka (prawie jak kanał, ale większa niż fiord) słonej wody. Natomiast jest tam taka wielka naga skała po lewej stronie jak się jedzie do Whistler - w samym Squamish. Często widać na niej rozpiętych, wspinających się alpinistów. Wyglądają jak maciupeńkie pajączki. Ze szczytu tej skały to widok jest dopiero ho-ho. Aż widać stan Washington i wyspy Pacyfiku. Ja byłam na szczycie tej skały, ale nie alpinistycznie, po prostu szlakiem leśnym. Skała nazywa się Stawamus Chief i naprawdę warto zobaczyć. Na skale widać taki jakby profil Indianina, utworzony przez naturalne kształtowanie kamieni.

    No a plaży nudystów niekoniecznie trzeba żałować, bo jak zobaczyliście te inne piękne plaże, to pewnie Wam wystarczyło. I na mapach powinny być dokładnie zaznaczone! No tylko nie ta nudystów pewnie, ale kto wie, może i ta też. Wygląda na to, że w Vancouver trochę nie bardzo mieliście co robić, ale sobie to zrekompensowaliście w Whistler.
    To czy Wy w Polsce jeździcie na jakichś Harleyach czy coś takiego? Co jest odpowiednikiem Harleya w Europie? Mnie podoba się taki motocykl Indian, amerykański klasyk. Bardziej niż cokolwiek innego. Dla mnie to są jednak czysto teoretyczne przyjemności, nie mam w planie być rzeczywistym dawcą organów...
    Pozdrawiam i życzę miłej polskiej jesieni.
    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  4. Takim quadem jezdzilam kiedys u znajomych na cottage w Ontario. Przezycie bylo super choc nie bylo tam za duzo gorek. Tyle kasy jednak moga wydac tylko entuzjasci!!! A ze nimi jestescie, to calkowicie rozumiem Wasza potrzebe jej wydania. Za zdjecia tez sobie niezle licza, bo wiadomo, ze kazdy i tak kupi:)W takich miejscach wszystko jest pewnie dwa razy drozsze. Ale za niezapomniane wrazenia sama kazda kase bym wydala:) Jestem pewna, ze dlugo bedziecie te wakacje pamietac. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  5. Alicjo: Harley w Europie to Harley. Jest to nazwa firmy i marki równocześnie, co wydaje mi się, wiedzą nawet ludzie nie pasjonujący się motocyklami. Marka ta, swoją drogą ma bardzo silne korzenie nie tylko w amerykańskiej kulturze, ale też na całym świecie, więc zmienianie nazwy było by zupełnie niemądre.

    Jeździmy motocyklami, ale nie Harleyami, szczegóły chyba niewiele Ci powiedzą ;)

    Uwagę o dawcach organów powinnam w sumie zignorować, ale napiszę tylko, że w wypadkach śmiertelnych z motocyklisty z reguły zostaje rogówka, więc liczba mnoga jest sporym nadużyciem.

    OdpowiedzUsuń
  6. Monika: kurde za te zdjęcia to liczą jak za zboże... Ale ile razy ma się okazję mieć zdjęcia zrobione nie jak się pozuje, a jak się jedzie i to w dodatku w takich okolicznościach przyrody, więc machnęliśmy ręką i staraliśmy się nie patrzeć na kwotę przy płaceniu ;))))) Było naprawdę bosko, dla nas to jest taka radocha, że się nie da opisać, kochamy motocykle, quady, samochody, jeepy, rajdy, wyścigi, no zboczeni jesteśmy :)))))

    OdpowiedzUsuń
  7. Mi chodziło o coś innego. Przepraszam za nieporozumienie. W USA motocyklem kultowym jest Harley, to chyba się zgadzamy. Jest kilka innych, ale Harley dominuje w tej kategorii. Czy jest kultowy odpowiednik w Europie? Coś nie-Harley, ale na tyle godnego pożądania znawców, że ma swój kult.
    Czyli po motocyklistach zostaje rogówka, myślałam, że może jeszcze skóra albo serce. No ale wiecie, że ja piszę o tych wypadkach bo faktycznie był człowiek, którego znała, jeździł motorem, a teraz już go nie ma. Może Wam się zmieni, jak będziecie mieć rodzinę.
    :)
    Pozdrawiam, Alicja

    OdpowiedzUsuń
  8. Z tego co pisała pani K. to chyba nie chce mieć rodziny. Woli starszych, a za dziecmi nie przepada - ja mam podobnie, nie wiem czemu tak jest, ale tez wole starszych ludzi:). Jak mam zwierzaka w domu to tez wole dorosłego niz małaego osobnika. Masz podobnie P. Koalo?

    OdpowiedzUsuń
  9. Alicjo: ja w ogóle myślę, że następuje zmierzch kultowych marek, bo teraz liczy się funkcjonalność, a nie sentyment. Dlatego zarówno w Kanadzie jak i w Europie króluje obecnie BMW, które stworzyło motocykl genialny do podróży. Kurewsko drogi, ale genialny.

    Rozumiem uczucie jak ginie ktoś bliski. Mamy na tyle szczęścia, że słyszymy o znajomych znajomych, ale póki co nikt nam bliski nie zginął i tego się trzymajmy. Ja mam w ogóle bardzo nie popularny pogląd, który mówi, że większość ginie na własne życzenie. Niestety jest też cześć, która ma zwyczajnie pecha i z tą częscią gdzieś tam się też spotkaliśmy. Wiesz co jest w tym "najlepsze"? Że staram się, żebyśmy się nigdy nie rozstawali pogniewani. Nawet idziemy tylko do pracy. To jest piękne hobby, niestety ryzykowne, ale też pozwala mnóstwo rzeczy docenić. I dojrzeć samemu :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Anonimie: Koala jak wstanie jutro to cię żywcem pożre za tych starszych :))))) Jesteśmy z tego samego rocznika :))) I fakt, że mnie do dzieci w ogóle nie ciągnie, a nie będę rodzić "na spróbowanie" Poza tym, co ja mam dziecku powiedzieć? - "Hej, witaj, wszystko leci w dół, ale stwierdziłam, że se dasz radę, jakby co to mama ucałuje, powodzenia!" Echhhh, to jest ciężki temat, który pomimo moich prób spłycenia, nie da sie zamknąć w jednym zdaniu. Ale nie trzeba mieć rodziny żeby odczuć potencjalną stratę - jak Koala jedzie gdzieś sam, musi sie meldować po drodze, tak samo jak ja sie melduje jemu. A zwierzaki lubię mieć od małego i patrzeć jak skubane rosną :D

    OdpowiedzUsuń
  11. Życzę Wam samych bezpiecznych rajdów. Zasada niegniewania się jest oczywiście całkiem doskonała. Interesuje mnie, jak to jest że jedni ludzie dorastają z takimi, a nie innymi fascynacjami. Gdzie tkwi ten moment, z którym pani Koala robi w swoim życiu takie rzeczy, które dla mnie zawsze będą tylko czystą teorią (z wyboru). Czy to wartości wyniesione z domu, doświadczenia rodzinne i z własnego kąta świata. Tak jak mi nie można by za żadno cenę wpoić zainteresowania motorami, tak dla pani Koala jest to pewnie tak naturalne jak woda dla ryby.
    Byłam kiedyś w PRL na tzw. "żużlu". Dwóch przypadkowo spotkanych fanów powiedziało mi, że gwoździem każdego programu jest wypadek, że właściwie po to przychodzą, żeby zobaczyć ciekawe wypadki. Byli troszkę tym zażenowani, szczególnie kiedy dostrzegli moją dezaprobatę, ale ja doceniłam ich szczerość. W medycynie jest coś podobnego: lekarze fascynują się rzadkimi aczkolwiek strasznymi chorobami, które czasem nie przydarzają się żadnemu w ciągu praktyki, a czasem np. jeden. Nazywa się to po angielsku "weird and wonderful".
    Dla mnie jest to terytorium tak obce jak Mars. Ciekawi mnie jednak czy np. moje dzieci mogą wyrobić zainteresowania, o których nic nigdy nie słyszeli w domu. Musze jednak przyznać, że gdyby dziecko poprosiłoby mnie o pomoc w zakupie motoru, moja decyzja byłaby zdecydowane nie.:)
    Gitara elektryczna - tak, jakieś sportowe sprzęty, nawet hokej- tak, ale motor, zdecydowanie nie. Jak było z Waszymi rodzinami? Czy jesteście z rodzin z tradycjami motorowymi?

    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  12. Kinga, nie żartuj, że nie spotkałaś się z biegówkami w Polsce. Przecież rodzice Filipa biegają i na pewno nie raz o tym opowiadał :-) W Szklarskiej co roku odbywa się Bieg Piastów - w tym roku będzie już 36.

    OdpowiedzUsuń
  13. aga: nie mów, że mnie jakaś historia Filipa ominęła :))) Poważnie się nie spotkałam, ale ja też w góry za bardzo nie jeżdżę, to może dlatego. Biegówki i Polskę połączyłam za sprawą Justyny Kowalczyk dopiero :)

    OdpowiedzUsuń