wtorek, 6 września 2011

Vancouver, czyli miasto kontrastów

Vancouver... Myślę o notce o Vancouver od momentu jak tam byliśmy i nadal nie wiem do końca co mam napisać, bo miasto wzbudziło we mnie ambiwalentne uczucia. Z pewnością dwa dni spędzone w Vancouver były kolorowe i intensywne :)

Zjechaliśmy na miejsce o 6 rano i oczywiście okazało się, że nasz pokój jeszcze nie jest gotowy. Cóż, takie ryzyko przyjeżdżania o wczesnej porze do hostelu... I to całkiem popularnego hostelu - Samesun Hostel mieści się bowiem w samym centrum miasta, przy bardzo żywej, ruchliwej i hałaśliwej ulicy pełnej restauracji, sklepów i pubów. O wczesno porannej godzinie ulica robi nieco bardziej przygnębiające wrażenie, pełna petów, śmieci, a i parę pawi się też zdarzyło. 
Jako że nie mieliśmy większej opcji na sen, zjedliśmy śniadanie (tost z dżemem, tak dla odmiany...), wzięliśmy prysznic i poszliśmy w miasto. Pamiętałam, że Alicja polecała Granville Island, a że byliśmy blisko, pomaszerowaliśmy właśnie tam. Na dzień dobry przywitała nas mieszkanka:
Pomachaliśmy Pani Foce i ruszyliśmy na polowanie, bo hostelowe śniadanie jakoś niespecjalnie nas napełniło, a w autobusie zamarzyły nam się oliwki, sery i dobry chleb :)
Granville Island było niegdyś okolicą produkcyjną, teraz oferuje przeróżne sklepiki, kawiarnie i market, który stał się celem w naszym polowaniu. Plusem zwiedzania o tak wczesnej porze jest brak ludzi, więc włóczyliśmy się po prostu po okolicy, oglądając oryginalne sklepy (na przykład poświęcony szczotkom do zamiatania), resztki zakładów produkcyjnych i ludzi budzących się do życia. Ku naszemu ogromnemu szczęściu w markecie znaleźliśmy wymarzone oliwki, ser i chleb i poszliśmy nad wodę zjeść drugie śniadanie:
Po chwili odkryliśmy, że jesteśmy otoczeni :)
Z drugiej strony czaiły się kruki, mewy, a te małe skubańce zachodziły nas nawet od tyłu (bez skojarzeń, proszę ;)). Okolica była naprawdę przyjemna, więc poszliśmy sobie na spacer pod nadbrzeżu, docierając do okolicy Kitsilano Beach, z której rozciągał się już bardzo przyjemny widok, szczególnie, że po pochmurnym poranku wyszło słońce.

Nie wiem dlaczego, ale w Vancouver bardzo łatwo znaleźć jeżyny rosnące dziko - zaczęłam sie zastanawiać po kiego licha kupiłam swoje na targu ;)
Jednak byliśmy na tyle zmęczeni, że dalsze łażenie nie dawało żadnej przyjemności, więc wróciliśmy do hostelu, odczekaliśmy jeszcze trochę i w końcu zalegliśmy w pokoju. Za dwójkę zapłaciliśmy $80 i zostałam dość mocno zaskoczona tym co zastałam w środku. Oprócz, oczywiście, łóżka, mieliśmy telewizor, jakieś obrazki, lodówkę, słowem rzeczy, których się nie spotyka w hostelach, nawet w prywatnych pokojach. Zwykle różnica między pokojem prywatnym a dzielonym polega na tym, że w prywatny jest prywatny ;) Nie ma w nim nic dodatkowego i z reguł jest miniaturowy. W tym może nie dało by się gonić, ale przynajmniej zmieściły się całe nasze bagaże i mogliśmy się przemieszczać bez potykania o nie. Cały hostel jest duży i wypełniony młodzieżą. Maciej Maleńczuk mógłby mieć problem z koegzystencją, bo nie wiedzieć czemu, młodzież była w większości niemiecka ;))) Nie wiem dlaczego, ale wygląda na to, że Rockies, Vancouver i wyspa Vancouver są jakąś niemiecką mekką, bo jest ich tu od groma. No po prostu Niemiec Niemca Niemcem pogania ;)))

Po odzyskaniu sił (czytaj drzemce), poszliśmy na dalszy podbój miasta, fotografując najbardziej charakterystyczne punkty:
Canada Place
Widoczki (uwielbiam miasta nad wodą, więc każdy praktycznie widok mi się podobał):
Pływające stacje benzynowe:
Jak widać dzień zmienił się z powrotem w szarobury, żeby pod wieczór znów zaskoczyć pięknym słońcem. Ot, taki urok miasta nad wodą :)

Na drugi dzień postanowiliśmy wypożyczyć rowery - z planu spędzenia połowy dnia na dwóch kółkach wyszły dwie godziny, bo się nam znudziło :) Przejechaliśmy tradycyjnie polecany Stanley Park z wszystkimi punktami turystycznymi:



Przereklamowana, naszym zdaniem, zagubiona laguna:

Totemy:
Jak już doszliśmy do wniosku, że nam sie znudziło, zalegliśmy na chwilę na plaży:
Rowery mieliśmy Stąd i za niecałe dwie godziny zapłaciliśmy $30. Za dwa, oczywiście :)
Kupiliśmy bilet całodniowy na komunikację miejską za $9 od osoby i pojechaliśmy na teren Uniwersytetu Kolumbii Brytyjskiej, żeby zwiedzić Muzeum Antropologii. Być może jestem rozpieszczona muzeami londyńskimi, które przeszłam wzdłuż i wszerz i które uwielbiam, ale powyższy obiekt mnie zupełnie rozczarował. Najprawdopodobniej z braku miejsca, prezentacja zasobów była fatalna - wszystko w kupie, bez porządnych opisów, zamiast cieszyć oczy pięknymi obiektami, przelatywałam po nich wzrokiem, próbując odnaleźć w chaosie coś godnego uwagi.
Aczkolwiek wiklinowy motocykl ujął nasze serca :)
Sam teren uniwersytetu jest uroczy i warto tam pojechać choćby po to, żeby pochodzić po kampusie. Chyba na dniach zaczyna się rok akademicki, bo było już całkiem sporo studentów, którzy ewidentnie się wprowadzali, taszcząc wielkie walizy, półki i powodując w nas tęsknotę za studiami :)

Korzystając z komunikacji przejechaliśmy się Podniebnym Pociągiem (Sky Train) do dzielnicy chińskiej, która... była jak każde Chinatown w każdym mieście, w którym byłam :) Szczerze mówiąc od dawna próbuję się przekonać co jest takiego w Chinatown, że wszyscy je zawsze polecają i nadal nie wiem. Jasne, jest egzotycznie, są małe smaczki, które można wypatrzyć (jak na przykład smoki przy latarniach, których nie sfotografowaliśmy...), ale generalnie każda dzielnica, jak dla mnie wygląda tak samo, z obowiązkową bramą:
I mnóstwem badziewnych sklepików, które mają mieszkańcom dawać namiastkę ich ojczyzny. Mam nadzieję, że nie zostanę zlinczowana przez fanów chińskich dzielnic, ale na moje usprawiedliwienie powiem, że naprawdę się starałam i w każdym mieście idę do Chinatown w nadziei, że tym razem mi się tam spodoba.

Miłym miejscem natomiast są ogrody Dr Sun Yat-Sen, których nie mieliśmy okazji zwiedzić, bo przyszliśmy za późno i już zamykali. Obejrzeliśmy tylko otwartą dla wszystkich część:
A potem zdarzyło się coś, czego się nie spodziewaliśmy. Ania mnie uprzedzała o miejscu, do którego lepiej w Vancouver nie wchodzić, ale w całym zamieszaniu oczywiście zapomniałam gdzie ono dokładnie jest. I jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, dokładnie w to miejsce wleźliśmy. Efekt jest niesamowity - skręcasz w ulicę i nagle zostawiasz za sobą kolorowe Chinatown i wchodzisz w mega slumsy. Nagle zdaliśmy sobie sprawę, że dookoła zrobiło się podejrzanie dużo pijanych lumpów, a po kilkunastu krokach doznaliśmy szoku. Bywałam w różnych miejscach i choć zwykle staram się unikać okolic przed którymi mnie ostrzegają, ale widok narkomana, czy pijanego bezdomnego jak najbardziej mi się trafił. To nie było tak, że pomiędzy "normalnymi" ludźmi było dużo żuli. Oni zaanektowali jedną stronę ulicy!!! Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałam, po naszej stronie było ich kilku, powiedzmy, a po drugiej stronie nagle wyrosło... kurde, nawet mi słowa brakuje. Tłum zajął chodnik, siedząc, ćpając, pijąc, porozkładali swoje pakunki, śpiwory i co tam jeszcze mieli, uniemożliwiając całkowicie przejście. Wyobraźcie sobie każdą patologię i idę o zakład, że tam była. Tanie prostytutki, narkomani, pijacy, z zapuchniętymi twarzami, okaleczeni, powykręcani, autentycznie masakra. Szliśmy trzymając się blisko czeskiej pary udając, że jest nas więcej, chciałam zrobić zdjęcie, ale zwyczajnie bałam się tam skierować aparat. Pan Koala mi potem powiedział, że koło zaparkowanego pustego radiowozu kilku chłopaczków grzecznie "prosiło" innego żula o podzielenie sie dobrami, które miał w kieszeniach. Działające sklepy wyglądały tak:
A przybytki, których właściciele dawno się wynieśli, tak:
I po tym przydługim wstępie krajoznawczym dochodzimy do mojego dylematu i tytułowego miasta kontrastów. Po przejściu może dwóch ulic, skręciliśmy i znaleźliśmy się z powrotem w zupełnie innym miejscu. Eleganckie sklepy, banki i eleganckie japiszony wracające z pracy. Szliśmy tak, niewiele mówiąc, trawiąc to, co właśnie zobaczyliśmy. Lubię miasta żywe, pełne alternatywnych ludzi, punków, rudeboysów, skate'ów, pełne knajp grających moją muzykę, ulicznych straganów z jedzeniem, miasta które żyją i skupiają ludzi, którzy mają różny styl życia i różne cele. Dlatego polubiłam Vancouver, wydało mi się bardziej "moje" niż Toronto, z lekką dozą chaosu, który daje ci wybór, czy chcesz spędzić wieczór w eleganckiej knajpie, czy słuchając koncertu ska (a propos koncertów i "taniej" Kanady - koncert Rancid w Vancouver, $70, w Seattle $25...)Na tyle, na ile zdołaliśmy je poczuć w ciągu tych dwóch dni. Niestety niesie to również za sobą mniej przyjemne aspekty. W centrum, na każdym kroku zaczepiają cię żebracy, podchodzą również jak siedzisz w knajpie, czego już całe wieki nie widziałam. Z drugiej strony, nie są agresywni czy nachalni, niektórzy wręcz bywają bardziej sympatyczni niż spieszący się tłum. Ale nie da się ukryć, że zaczynasz się zastanawiać gdzie postawić nogę jak się zacznie ściemniać. Czy trafisz na tych wesołych skate'ów wracających z imprezy, czy na lekko agresywnych punków, którym się nie spodoba twoja elegancka torebka? A może jak się tam mieszka na co dzień, to po prostu masz białe plamy na mapie, do których nie zaglądasz? Czy alternatywny, kolorowy tłum podobałby mi się cały czas tak samo, czy po jakimś czasie miałabym dosyć żebraków?

Nie mam pojęcia. Wiem na pewno, że bardzo Vancouver lubię, ale zastanowiłabym się trzy razy zanim bym zdecydowała się tam zamieszkać.

PS. Powyższy tekst dotyczy zapewne tylko ścisłego centrum. W okolicach Uniwersytetu na przykład, klimat już był zupełnie inny, domy bogate, i tak dalej. Więc podejrzewam, że całe"towarzystwo" się zbiera w downtown.
PPS. Tak, w Toronto też są eleganckie i mniej eleganckie knajpy. Ale nawet te niby niszowe, są mniej lub bardziej trendy. I klimat jest jakiś inny, nie umiem tego dokładnie wytłumaczyć. Tu było po prostu bardziej punk rockowo :)

26 komentarzy:

  1. moje pierwsze wrazenie z vancouver - ok. 15 lat temu - to bylam zachwycona. wszystko mi sie podoboalo, wszystko bylo przecudne i przesliczne.
    ale teraz?
    no coz - dla mnie, miasto jest ok. troche chaotyczne - po wybudowaniu wielkiej ilosci apartment buildings w centrum - sorry - dla mnie przypominaja projects - wyglada to slabo.

    po zamieszkaniu na northwest krajobrazy mnie nie ruszaja, bo to samo mam w domu;) pogoda o wiele gorsza - a ceny i living costs z sufitu:)
    nie ma czego zalowac koalki - toronto bylo pewnie duzo ciekawsze.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ania: nie no wiesz, żałować to nie żałujemy, bo dwa dni i pobieżne wrażenia to coś zupełnie innego niż decyzja o zamieszkaniu. Nie wiadomo jakby było z pracą, mieszkaniem i mnóstwem innych rzeczy. W Toronto wszystko wyszło najlepiej jak mogło, naprawdę. Z kolei Niemiec, którego poznaliśmy w Calgary, mieszkał w Vancouver od grudnia do lutego i powiedział, że nigdy więcej, bo pogoda go prawie w stan depresyjny wpędziła. My mieliśmy łzy w oczach na widok śniegu, ale przynajmniej było słońce :) Ja nie porównuję na poważnie, tylko mi się ten alternatywny styl spodobał, mnóstwo wytatuowanych ludzi, fajne knajpy, koncerty, itd :)

    OdpowiedzUsuń
  3. ale ja nie mowie, ze macie tego vancuver zalowac - bynajmniej:)
    a szczegolnie niemca hehe.

    jestescie malolaty- to cale zycie i swiat przed wami - a teraz szkocja, ktorej wam normalnie zazdroszcze:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Bramy do dzielnic chińskich , to bariera dla złych duchów.Mama

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja tez mysle, ze suma sumarum Toronto bylo lepszym rozwiazaniem dla panstwa Koala. Piekne widoki i alternatywny styl to nie wszystko, Vancouver i okolice jest bardzo ciekawym miejscem na wakacje. Choc ponoc ludzie mieszkajacy wlasnie tam prowadza najzdrowszy tryb zycia!

    OdpowiedzUsuń
  6. Takie małolaty to Koale wcale nie są ;-)
    Niedawno był robiony ranking miast, w których się najlepiej mieszka. Nie pamiętam kto go przeprowadzał. Przy ocenie pod uwagę brane są różne kryteria, od dostępności do służby zdrowia, komunikacji, przez średnie zarobki, dostęp do szkół i uczelni, po rozrywkę, kulturę i sztukę - całe spektrum. I o ile mnie pamięć nie myli, to wygrało Vancouver właśnie. A Toronto było w pierwszej 10.
    Pozdrawiam
    Aga
    PS jak piszę z pracy, to jako anonim, bo nie mogę się zalogować na konto google

    OdpowiedzUsuń
  7. Trafiliście na jakiegoś niezwykłego Niemca bo Niemcy bardzo podbili wiele terenów w BC - w sensie, że kupili ziemię, są dominującymi mniejszościami w paru miasteczkach, więc jakoś sobie z depresją radzą. Co nie zmienia faktu, że bardzo pada tam deszcz, ale i tego są plusy - jest wiecznie zielono! Nigdy buro czy szaro na ziemi. Wiosna zaczyna się czasem w lutym, zaczynają kwitnąć wiśnie, które są jednym z głównych drzew na ulicach.
    Co do Muzeum Antropologii, to nie wiem czy da się je porównać do jakichkolwiek innych muzeów, a na pewno jest zupełnie inne niż europejskie. Koncentruje się na olbrzymiej różnorodności grup ludzkich, szczególnie plemion indiańskich, właśnie na terenie pólnocnego zachodu Ameryki Płn. Ten teren, stosunkowo niewielki, jest jednym z najbogatszych różnorodnością obszarów językowych NA ŚWIECIE. Tak, wiele z tych języków indiańskich nie są dialektami, a zupełnie odrębnymi językami. To właśnie badanie tych języków pozwoliło antropologom przypuszczać, jak działa percepcja rzeczywistości w stosunku do języka. Jest wśród tych języków na przykład jeden którego główną cechą jest określanie każdego rzeczownika jako "kanciasty" albo "zaokrąglony". Tego w językach Europy nie ma. No ale też "u nas" nie nosiło się masek tak intensywnie jak wśród Indian. Dlaczego tak? Właśnie to muzeum próbuje te pytania zadawać i nawet znajduje odpowiedzi. Zgromadzone eksponaty właśnie na tym się koncentrują, ale jak dla kogoś to nie jest ciekawe, to Muzeum może wydać się...nudne. Mam nadzieję, że widzieliście wspaniałą cedrową rzeźbę Billa Reida (artysty Haida) która przedstawia powstanie świata wg. legendy plemienia Haida. Taką w kształcie wielkiej muszli. No i totemy na zewnątrz Muzeum pokazują zwierzęta, które dla lokalnych plemion były i są ogromnie ważne: od kruka (!!!) po niedźwiedzia.
    Chinatown dla mnie jest zawsze szalenie ciekawe, bo: to na chwilę pobyt w Chinach. Jeżeli bankomaty mają klawisze z chińskimi znakami (tak jest w Chinatown) oprócz zwykłej wersji ang. i francuskiej, to dla mnie znaczy, że widocznie jest ten chiński tam potrzebny. Ciekawe są chińskie apteki, a poza Chinatown to praktycznie ich nie ma. Jest sporo doskonałych restauracji no i tam można sporo dowiedzieć się o losie chińskich emigrantów w Ameryce Płn. Chińskie herbaciarnie to też miejsca warte odwiedzenia. Można dowiedzieć się więcej niż człowiek myśli na temat herbat chińskich w takiej herbaciarni.
    Cieszę się, że podobała Wam się okolica Granville Island. Tam jest sporo bardzo unikalnych miejsc, tylko trzeba więcej czasu. I z Granville Island można dostać się do downtown małym wodnym autobusikiem.
    Ale przygody macie. No faktycznie Vancouver jest bardziej alternatywny niż Toronto, chociaż w Toronto też pewnie są takie zagłębia alternatyw. Co do tatuowanych ludzi, to dla mnie jedna wielka zagadka (trochę jak Marsjanie), ale mniemam, że dla Was to jest coś znaczącego :) Jesteście młodzi i podróżujcie jak najwięcej. Wygląda na to, że i Vancouver by Wam odpowiadał pod względem przygody. Przyroda okoliczna jest chyba bardziej powalająca tam niż w okolicach TO (co nie znaczy, że okolice TO są brzydkie czy coś takiego). Ja Was bardzo dobrze widziałabym i w Vancouver też. I jak znieśliście zimę w TO, to i deszcz byłby Wam niestraszny, szczególnie,że mielibyście wszystko z Goretex, a wtedy to już jest wszystko jedno.:)

    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  8. Tych rankingow miast jest mnostwo, zalezy kto go przygotowuje. W tym roku Vancouver juz nie jest na pierwszej pozycji na kilku z nich (na innych ciagle utrzymuje sie na pierwszej) ale niezmiennie, od wielu, wielu lat w pierwszej 10-tce.

    http://en.wikipedia.org/wiki/World's_most_livable_cities

    http://www.smashinglists.com/10-best-places-to-live-in-2011-quality-of-living-index/

    http://www.economist.com/node/21016172

    i wiele innych ale nie chce juz mi sie szukac...

    OdpowiedzUsuń
  9. Calgary na 5-tym miejscu dyskwalifkuje ten ranking :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Podoba mi się też, jak konsekwentnie tytułujecie części podróży dwuczłonowo. "Podróż Greyhoundem CZYLI dajcie prądu" i tak dalej. to jest bardzo zapraszające, opisowe i żartobliwe. Well done!

    Pozdrowienia,
    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  11. Uwielbiam czytac wasz blog, jest skarbnica wiedzy, ktora mam nadzieje, kiedys wykorzystam. Bardzo chcialabym zagoscic w Kanadzie...Pozdrowienia i czekam na kolejny etap waszej podrozy:))

    OdpowiedzUsuń
  12. Ania: my jeszcze nie wiemy czy zazdrościmy sobie Szkocji ;) Możliwe, że blog zmieni się w relację EMO, bo będziemy mieli doła cały czas ;)

    OdpowiedzUsuń
  13. Mamo: o proszę, nawet nie wiedziałam :)

    OdpowiedzUsuń
  14. Monika: na pewno widzę tu mnóstwo ludzi uprawiających sporty, ale w gruncie rzeczy w Toronto też ich widzę. Może się lepiej odżywiają?

    OdpowiedzUsuń
  15. Aga: cicho tam, ludzie w mojej byłej pracy stwierdzili, że wyglądam na maks 25 i tej wersji się trzymam ;)
    Vancouver się tak reklamuje właśnie, są plakaty wszędzie, że to najlepsze miejsce do życia. Z przestępczością w centrum jakoś w to wątpię, ceny nieruchomości też są z kosmosu, więc nie wiem gdzie wyprzedzało by choćby Toronto (a w końcu punk rockowy klimat nie wchodzi w skład oceny ;)). Ale z tymi rankingami to jest trochę jak ze statystyką :) Z kolei dzisiaj wróciliśmy do Vancouver na jedną noc i przejeżdżaliśmy przez północną część miasta - zupełnie co innego, zadbane, eleganckie domki, jak dwa światy normalnie.

    OdpowiedzUsuń
  16. Alicja: ja nie twierdzę, że muzeum było nudne, tylko taka ilość eksponatów wymaga większej powierzchni wystawowej. Dla mnie to było coś nowego i czułam się zagubiona, bo nie wiedziałam, w którą stronę patrzeć, a niektóre rzeczy były słabo opisane. Rzeźbę widzieliśmy, jak najbardziej :)
    Cały czas nas ciekawi, czy lepiej znieślibyśmy kilka miesięcy deszczu, czy tę torontyjską zimę... Przekonamy się pewnie za jakiś czas :)

    To może dlatego tu tylu Niemców jest, skoro BC wykupili? Ten z Calgary stwierdził, że Vancouver jest depresyjne i przeniósł się do Calgary. Ale jeszcze tam zimy nie przeżył ;)))

    OdpowiedzUsuń
  17. Anonim: też nie wiem za co Calgary dostało punkty ;) Może za bliskość Banff :)

    OdpowiedzUsuń
  18. Alicja: dziękuję, staram się :)

    OdpowiedzUsuń
  19. Izka: dziękuję, cieszę się, że Ci się u nas podoba :) Mam nadzieję, że jestem choć trochę bardziej obiektywna niż na początku ;) A co do Kanady, to na ten roczny program się łapiesz? (jeśli w nicku masz rocznik, to tak)

    OdpowiedzUsuń
  20. Witajcie,

    Wertując różne blogi natrafiłam i do Was.
    Miło było by nam u Was zalinkować :)

    Wy już u nas zalinkowani.

    Pozdrawiamy
    J&K
    http://wloczykijje.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  21. My chcemy starac sie na Skilled Worker z mezem, jako ze on ma trade ( spawacz)w reku, ale najpierw musi zdac IELTS bo bez tego ani rusz,a i pracodawce chcialoby sie znalesc( choc to niestety inna bajka).

    OdpowiedzUsuń
  22. Hahaha. Te "kilka miesięcy" deszczu to raczej lekko powiedziane.
    Listopad, grudzień, styczeń, luty, marzec, kwiecień, maj plus część czerwca a jeszcze może polać w październiku też. Osobiście to uważam, że naturalne piękno kompensuje nieco za te deszcze i jak wielokrotnie wspomniałam, Goretex staje się nieodłącznym przyjacielem. I jeżeli człowiek lubi "the outdoors" (moja rodzina lubi) to po prostu nie przestaje się żyć, tylko dlatego, że pada deszcz. W sierpniu nie pada NIGDY, we wrześniu raczej też nie. A co do depresji, to chyba zależy od człowieka. Niemcow jest najwięcej nie w Vancouver, ale raczej w trochę dzikszych terenach na północy. A zima w Calgary to raczej pestka zw względu na tzw. Chinook. To wiatr który potrafi spowodować ciepła i przyjemną pogodę w samym środku zimy, więc nawet jak jest strasznie zimno, to wiadomo, że wkrótce się ociepli. Ja za Calgary nie przepadam jako miastem ale bardzo podobają mi się okolice.

    Pozdrowienia,
    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  23. Włoczykijje: zawsze chętnie linkuję podróżników :) I tym samym dziękuję za podlinkowanie nas. Zazdroszczę Węgier, kurde, jeszcze tyle miejsc by się chciało zobaczyć, a byłam tam tylko za dzieciaka jak Tato w kopalni pracował, więc Miszkolc (tak to się pisze???), Balaton i tym podobne. I prawie już nie pamiętam, a sentyment jakiś do Braci Węgrów jest :)

    OdpowiedzUsuń
  24. Izka: Skilled worker to dłuuugi proces, ale jeśli Mąż ma zawód z listy, to jak najbardziej warto. Na dzień dobry masz status Permanent Residence, co wiele rzeczy ułatwia. A z pracą, to tak jak piszesz, inna historia...:) Trzymam kciuki, jak na razie wypada ranking miast do zamieszkania? :)))

    OdpowiedzUsuń
  25. Alicja: w Calgary mnie właśnie Chinook ujął. W Toronto już mieliśmy mróz, a w Calgary było +15. A parę dni później u nas nadal było -15, a w Calgary -25 ;)))) Nie wiem czy taka huśtawka w zimie by mnie cieszyła :)

    A na marginesie, dzisiaj nie łapie nam internet w pokoju, wiec notka z Victorii będzie jutro :)

    OdpowiedzUsuń
  26. fajnie sie czyta, to co napisalas o Vancouver troche przypomina mi moje wrazenia ze Seattle... bo w Vancouver nigdy nie bylam :-( czekam na dalsze notki z wyprawy!

    OdpowiedzUsuń