poniedziałek, 19 września 2011

Sooke i Duncan, czyli poszukiwanie zaginionych sokorjasów

Polska Polską, ale dalszy ciąg wakacji sam się nie opowie ;)
Jak widać na załączonym obrazku mamy już internet, więc ruszamy z kopyta, a do tematu Polski z pewnością jeszcze wrócimy.

Na wyspie Vancouver jakoś się tak złożyło, że ciągle czegoś szukaliśmy. Myślę, że jednym z powodów był brak porządnej mapy ;) Po opuszczeniu sennej Victorii ruszyliśmy w kierunku miasteczka Sooke, a ściślej do East Sooke Provincial Park, gdzie mieliśmy obserwować ptaszory oraz tytułowe sokorjasy :)

Sokorjas - słowo wymyślone i używane przez piszącą te słowa, powstałe przez zlepek słów "sokół", "orzeł" i "jastrząb". Zamiast mówić "Chcę zobaczyć sokoła, orła albo jastrzębia", mówimy "Chcę zobaczyć sokorjasy" oszczędzając ilość dwutlenku węglą wydychanego do atmosfery ;)

Jak wspomniałam, na wyspie ciągle czegoś szukaliśmy, gubiąc się przy okazji parę razy. Tak też się stało jak próbowaliśmy dotrzeć do owego parku z sokorjasami. W końcu dotarliśmy do punktu informacyjnego, skąd zabraliśmy wystarczająco dużo map, żeby trafić do parku, a później do miejsca, w którym mamy spać, a przy okazji zobaczyliśmy wielki kawał drzewa. Fakt, ja jestem mała, ale widać, że 1200-letnie drzewo jest wielkie :)
Wybraliśmy się na szlak, na którym mieliśmy podziwiać widoki i ptaszory. Z widokami się jak najbardziej udało:
Tak z ptaszorami nieco gorzej. Panu Koali jednak udało się sfotografować dwa, z czego jednego mechanicznego ;)


I motylek:
Skróciliśmy nieco całą wyprawę, raz z powodu czasu (wyjechaliśmy później niż planowaliśmy z powodu fok, a potem się zgubiliśmy), a dwa że straciliśmy wiarę w zobaczenie jakiejś większej ilości ptaków. Ludzie z psami raczej nie wróżyli dużej ilości dzikich zwierząt, a na dodatek szlak prowadzący przy brzegu był bardzo sympatyczny, ale wybrałam fatalne buty i się męczyłam w tenisówkach na wielkich kamulcach. Niemniej polecam, jak ktoś lubi trochę ciekawsze wspinanie niż "po żwirze w górę". Ja bardzo lubię takie łażenie po kamulcach, więc gdyby nie buty, pewnie poszlibyśmy jeszcze dalej.

Zanim jednak pojechaliśmy do Duncan, gdzie mieliśmy nocleg, zahaczyliśmy jeszcze o ciekawą budowlę. Kinsol Trestle jest starym mostem, który obecnie jest wzmacniany i odnawiany, aby stać się częścią niesamowitego projektu, czyli Trans Canada Trail. Jest to organizacja non-profit, której celem jest zbudowanie szlaku biegnącego przez całą Kanadę. Kiedy zostanie ukończony, będzie miał 22 000km sieci dróg, ciągnących się od Atlantyku po Pacyfik oraz do Oceanu Arktycznego, łączących 33mln Kanadyjczyków. Obecnie zbudowanych jest ponad 16 500km, więc bliżej jest już końca niż początku. Jeśli ktoś chce pooglądać którędy dokładnie szlak biegnie, mapa jest tutaj. Można również na powyższej stronie wspomóc organizację przez zakupy w oficjalnych sklepie lub darowiznę. Na szlaku można robić to, co Kanadyjczycy lubią najbardziej, czyli spędzać czas na spacerowaniu, jeżdżeniu na rowerze, na nartach, skuterach śnieżnych, jeżdżeniu konno, a nawet kajakowaniu, gdyż część trasy jest wodna.

Kinsol Trestle, który odwiedziliśmy, przechodzi nad rzeką Koksilah, został ukończony w 1920 roku i mierząc 44m, jest jednym z najwyższych drewnianych mostów kolejowych na świecie. Mam nadzieję, że słowo "most" jest prawidłowe, bo mi tłumacz proponuje "przepłot", co mi się kojarzy z przeprostem czyli niezbyt sympatycznie :) Często ludzie błędnie myślą, że most został zbudowany aby wspomóc pobliskie kopalnie. Błąd wziął się prawdopodobnie z powodu nazwy - pobliska stacja kolejowa nazywa się Kinsol, która to nazwa wzięła się właśnie od kopalni, które funkcjonowały w okolicy przez ledwie trzy lata (1904-1907). W rzeczywistości most miał pomagać w transporcie drewna. Ostatni pociąg przejechał przez Kinsol w 1979 roku, po czym miejsce zostało opuszczone rok później. Na szczęście włączenie w plan szlaku transkanadysjkiego, zaowocowało odrestaurowaniem i otwarciem dla turystów pod koniec lipca 2011 roku.


Nocowaliśmy w motelu z sieci Super 8, sympatyczna miejscówka, pokój sensownej wielkości, prywatna łazienka (miła odmiana po hostelach, o dziczy nie wspominając ;)), czysto i przyjemnie. Jeśli dobrze pamiętam, kosztowało nas to $94, ze śniadaniem.

Odpuściliśmy sobie totemy, bo, jak pisała Alicja, totemów jest od groma wszędzie w BC, więc wybraliśmy w zamian wycieczkę do cydrowni i nieśmiałą myśl, żeby jeszcze gdzieś znaleźć sokorjasy.
Cydrownia okazała się być dość łatwa do znalezienia dzięki rewelacyjnym drogowskazom, więc udało nam się nie zgubić :) Wybraliśmy opcję chodzenia i samokształcenia, co było równie łatwe jak dotarcie do Merridale. Każdy krok był opisany i jeśli ktoś jest w małej grupie, polecam tę opcję - przewodnik bowiem kosztuje $5 od osoby ale nie mniej niż $35 za grupę. Oczywiście nawet po wycieczce bez przewodnika mieliśmy degustację, po której zaopatrzyliśmy się w parę buteleczek jednego z moich ulubionych alkoholi, który smakuje tam zupełnie inaczej niż wersja przemysłowa, którą można dostać w sklepach.
Mieliśmy jeszcze trochę kilometrów do przejechania, aby dotrzeć do Tofino, ale po drodze miał być jakiś rezerwat z ptakami, więc pojechaliśmy rozglądając się uważnie i (jakże by inaczej) szukając drogowskazów. Rezerwatu nie znaleźliśmy, za to mój wrzask "Sokorjasy!" skłonił Pana Koalę do skrętu w prawo, dokąd prowadził drogowskaz reklamujący placówkę Birds of Prey, będącą domem dla wielu drapieżnych ptaszorów. Akurat trafiliśmy na idealną godzinę, bo niedługo miał się rozpocząć pokaz, więc mieliśmy czas, żeby połazić i zapoznać się z mieszkańcami, a potem pooglądać część z nich w akcji. W końcu mogliśmy napatrzeć się na sokorjasy, sowy i sępy, które akurat były w ośrodku - większa część mieszkańców lata sobie bowiem gdzie chce, wracając od czasu do czasu na darmowe jedzenie :)

Pokaz prowadziła bardzo sympatyczna i dowcipna dziewczyna, jednak ciężko było uchwycić latające ptaki. Nie wspominając o końcowym sokole, który okazał się niemożliwy do sfotografowania...

Nasza ulubiona sowa, wyglądająca z reguły jak lekko niedorozwinięta, bądź mająca wszystko głęboko w dupie :)
Sęp:
I jarząbek. W sensie jastrząbek :)

Zadowoleni ze znalezionych wreszcie sokorjasów, pojechaliśmy do Tofino, żeby zobaczyć wreszcie otwarty ocean i ponownie szukać i jeździć w kółko. Jakieś hobby w końcu trzeba mieć :)

18 komentarzy:

  1. Fantastycznie! Nie mialam pojecia o tych ptakach w okolicach Victorii. Naprawde sa piekne. Mnie ogólnie tez interesują ptaki, ale raczej wszystkie, niekoniecznie tylko te drapieżne. Nie tak dawno zrobiłam jednak zdjęcie sokoła (peregrine falcon). I jak siedzial na dachu i potem jak zrywal sie do lotu. Byłam zaskoczona, jaki był niewielki ale jak potężny.
    Czekam na opowiesci z Tofino i mam nadzieje, ze podroz do Polski minela Wam mile i bez przygód. I że macie sentyment do Ontario!
    Pozdrowienia serdeczne i usciski dla Polski! :)
    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  2. Alicjo: mnie ptaki niespecjalnie interesowały, ale Pan Koala bardzo lubi i udzieliło mi się wypatrywanie i fotografowanie. Chociaż z reguły nie mam bladego pojęcia co widzę i fotografuję :) Sokół, który był prezentowany na końcu, był tak niesamowicie szybki, że nie dało się go w kadr złapać, coś niesamowitego. A w Sooke chyba trzeba po prostu wejść głębiej, albo wspiąć się na górkę, żeby ptaki znaleźć. Albo trafić na dobry moment, muszą tam być, bo wszędzie czytałam o "bird watching" w tamtym parku... Może jest ich więcej jak się do migracji zbierają?

    Podróż bezproblemowa, mały jet lag cały czas jest, ale myślę, że jutro-pojutrze już minie.
    Sentyment jest ogromny, jak wczoraj się kładliśmy po podróży to mi przeszło przez głowę, że to nie jest, kurcze, wycieczka, ja już tam nie wrócę i strasznie smutno i dziwnie mi się zrobiło.

    Ściskamy Polskę od Ciebie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. No to super. Ja zawsze w Polsce bardziej niż gdzie indziej w Europie jestem zaszokowana tym, jakie wszystko jest małe i jak bardzo przy ziemi stoi.
    To fajnie, że macie ten sentyment. Może jeszcze kiedyś do Kanady powrócicie, to jest naprawdę świetnie miejsce na wiele rzeczy.:)

    Pozdrawiam i trzymajcie się.
    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja z konkretnym pytaniem:) Kiedy zaczynacie nowa przygode?

    OdpowiedzUsuń
  5. Stardust: nie wiemy jeszcze, pierwotny plan zakładał koniec października. Drugi plan zakładał styczeń. Ale dochodzą mnie słuchy, że styczeń jest martwy pod kątem pracy, więc musimy znowu to przemyśleć :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Proponuję zakupić Melatoninę. ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Hej,
    Ciesze sie bardzo, ze dotarliscie do Polski cali i zdrowi. Swietnie sie czyta wasze relacje z podrozy, a sentyment zostanie na cale zycie. Mnie ciagnie do Polski, ale kiedy wracam do UK ( gdzie obecnie jest moj dom) to czuje, ze jestem u siebie, bardziej niz w Pl. W styczniu bedzie wam ciezko znalesc prace, lepiej wyjechac jeszcze w pazdzierniku lub tez bardziej na wiosne. Pozdrowienia i usciski x

    OdpowiedzUsuń
  8. To prawda, styczen jest martwy raczej wszedzie pod katem pracy. Wyglada na to, ze przepakujecie rzeczy i znow "witaj przygodo":))

    OdpowiedzUsuń
  9. piekna ta mgla nad oceanem, no i bardzo podoba mi sie twa sowa-pesymistka ;-)
    powodzenia na nowej drodze zycia :-) oj, mnie tez gdzies ciagnie, z dala od prerii...

    OdpowiedzUsuń
  10. Dzizas ile u Was zmian a ja w tyle!!! Zdjecia, jak zwykle sliczne, widoki zapieraja dech w piersi, ptaki super-ciekawe. Ciesze sie, ze dotarliscie na stare smieci cali i zdrowi, trudno uwierzyc, ze to JUZ. Troche przykro ale hej zycie przed Wami! Jestem pewna, ze wkrotce znajdziecie swoje miejsce na ziemi:)))) Czego Wam zycze i czekam na dalsze relacje

    OdpowiedzUsuń
  11. Moja lektorka angielskiego ma siostrę i szwagra w Edynburgu. Zgadałyśmy się na temat pracy i powiedziała, że podpyta siostrę, jak tam jest teraz. Dam Ci znać, jak coś będę wiedzieć.
    Mówiła natomiast, że jak pracujesz za dość niską stawkę (co na początku pobytu jest więcej niż prawodopodobne), to możesz studiować za darmo, bo państwo do tego dopłaca. Uniwersytet daje Ci książki i materiały, a egzaminy zdaje się online lub raz na jakiś czas trzeba przyjechać do Edynburga.
    Pozdrawiam
    Aga

    OdpowiedzUsuń
  12. Zapomniałam dodać, że ten most wygląda, jakby za chwilę miał się rozsypać - dosłownie tuż za ostatnim wagonem przejeżdzającego pociągu.
    Ja chyba dzięki Kubie staję się coraz bardziej "niepoprawną optymistką" :-)
    Aga

    OdpowiedzUsuń
  13. Anonimie: melatonina zakupiona, bo to jakieś nieporozumienie jest. Koala wprawdzie chory, ale ze snem zero problemów, a ja mam cały czas jazdę, a już czwartek jest!

    OdpowiedzUsuń
  14. Izka: no właśnie dylemat jest, bo praca przed świętami może potrwać dłużej jak się nam trafiło w Toronto, a można ją stracić zaraz po świętach i zostać z ręką w nocniku na przynajmniej dwa martwe miesiące...
    Tyż pozdrawiamy :)

    OdpowiedzUsuń
  15. Stardust: no właśnie na razie wiosna wydaje się być lepszą opcją - mamy mieszkanie, samochód, jakąś tam perspektywę pracy, nawet pogodę piękną przywieźliśmy, chyba nie ma sensu się teraz pchać na ryzykowne wody i poczekamy chwilkę na miejscu. Wcześniej najprawdopodobniej wywalę TV przez okno (kampania trwa), ale cóż...:)

    OdpowiedzUsuń
  16. Atsanik: trzymam kciuki, żeby się zakręt wyprostował i kryzys minął :) Buźka :)

    OdpowiedzUsuń
  17. Monika: dziękujemy, wczasowiczko ;)

    OdpowiedzUsuń
  18. Aga: do mojej CIMA raczej państwo nie dopłaci, ale dla drugiej połówki to by była dobra wiadomość. A z tym mostem mnie rozśmieszyłaś, faktycznie to w stylu Kuby i czerstwych bułek było ;)

    OdpowiedzUsuń