niedziela, 4 września 2011

Dwa dni w jednym, czyli jeziora, misie i lodowiec

Trzeba by przyspieszyć, bo my już nad Pacyfikiem siedzimy, a blog nadal w Rockies utknął ;) Ale tak to jest jak się nie ma możliwości codziennie pisać. Stąd następne dwa dni z gór scaliłam w jedno, co nie było takie trudne, bo i trochę kilometrów samochodem zrobiliśmy, a wysiłek był spokojniejszy, jako że połamani dość konkretnie nie mieliśmy siły na poważniejsze wspinanie. Trzeciego dnia postanowiliśmy się zapoznać z lodowcem Athabasca, z dwoma bardzo obrazkowymi jeziorami Bow i Peyto, po czym pojechać do Banff, a czwartego dnia w planach był "klejnot" Banff, jezioro Louis, najbardziej znany szlak "Plain of six glaciers" i powrót do Calgary. Plan musiał zostać nieco zmodyfikowany, ale o tym za chwilę :)
(Poniższe zdjęcie zostało zainspirowane zdjęciem, które mi przysłała Ania_2000 i postanowiłam mieć takie samo ;))
Na pierwszy ogień wzięliśmy lodowiec, więc Pan Koala prawie podskakiwał prowadząc samochód - nigdy lodowca na własne oczy nie widział, a jako geograf jest mocno wkręcony w takie klimaty. W ogóle jeżdżąc i chodząc po Rockies cały czas był przejęty i opowiadał o drzewach, górach, skałach, co oznaczają warstwy, jak to wyglądało jak się wypiętrzało i tak dalej i tak dalej. Też się czegoś przy okazji nauczyłam :)

Lodowiec Athabasca jest częścią ogromnego lodowca Columbia, a ściślej jednym z języków, który schodzi na tyle nisko, że praktycznie można pod niego podjechać samochodem. Od ponad stu lat się wycofuje i po drodze są tabliczki informujące gdzie sięgał w poszczególnych latach. Niesamowite uczucie jak się idzie po terenie, który jeszcze 20, 10 czy 50 lat temu pokrywał lodowiec :) Sam jęzor robił wrażenie i dmuchał zimnem, co widać na zdjęciach:



Bardzo chciałam iść i lodowiec pomacać, ale zabronili, bo niebezpiecznie. Nic się na zabawie nie znają ;)

Po lodowcu pojechaliśmy nad osławione jezioro Bow, po drodze fotografując widoki:
Kolejnego kruka:
Oraz najbardziej chyba pocztówkowe jezioro Peyto, koło którego niestety nie zaplanowaliśmy żadnej trasy, więc zadowoliliśmy się tarasem widokowym wypełnionym watahą:

W końcu dotarliśmy do jeziora Bow, które już nam mignęło jak jechaliśmy do Jasper. W planie był spokojny marsz wzdłuż wody a następnie do wodospadów. Szlak jest naprawdę łatwy i poza końcowym ostrym podejściem przed ostatnim kilometrem jest to po prostu spacer z lekkimi wzniesieniami po drodze. Ponieważ jednak mowa o dwóch robocopach ledwo powłóczących nogami i mających w tyłkach prawie 30km, nie dotarliśmy nad wodospady (odpuściliśmy ostatni kilometr po tym jak już wleźliśmy na największą górkę) a i tak wracaliśmy szurając nogami i potykając się o byle korzeń :) Niemniej wycieczka była zacna, a ja pomacałam wodę. Zimna była ;)




W drodze do następnego schroniska trafiliśmy na kolejny misiowy korek. Ludzie zebrali się przy drodze, a miś jakby nigdy nic wpierdzielał gałęzie :)

Schronisko w okolicy Lake Louis było praktycznie takie samo jak poprzednie, z tą różnicą, że oprócz bieżącej wody nie było też prądu... Na szczęście tym razem byli fajni ludzie, więc spędziliśmy wieczór z emerytowanym amerykańskim pilotem, nauczycielką jogi z Calgary, parą-nie parą z Manitoby a w tle balowała przyszła panna młoda i jej wieczór panieński :) Wieczór przeszedł na rozmowach, żartach, piwie i ognisku, niestety bez kiełbasek, żeby misiów nie wkurzać. Para-nie para mnie rozbrajała - dziewczyna, której imienia nie pamiętam, była miłą i słodką fanką Oprah Winfrey i z reguły jak miała coś do powiedzenia to albo na temat programu, albo na temat psychologicznych wniosków z programu. Nazwałam ich parą-nie parą, bo akurat w tym momencie nie byli parą, ponieważ dziewczyna stwierdziła, że się niewłaściwie rozstali i potrzebne im "zamknięcie" (po angielsku closure), dlatego tu przyjechali, żeby prawidłowo zakończyć związek i znaleźć owo zamknięcie. Jej nie-chłopak natomiast był mało rozgarnięty, acz równie sympatyczny. Niewiele mówił, a potem się upił ginem z tonikiem i zaliczył zgon w saunie, w której znalazły go piszczące koleżanki panny młodej :) Aha, bo schronisko łazienki się nie dorobiło, ale saunę miało. Nauczycielka jogi miała rewelacyjne poczucie humoru i nieco mi przypominała Carrie Bradshaw z "Seksu w wielkim mieście", tylko nie była tak wkurzająco melancholijna i  popaprana :) Stwierdziła, że musi się wyprowadzić z Calgary, bo to miasto jest nudne i zbyt konserwatywne. Pan były pilot to była z kolei skarbnica historyjek wszelakich, ciekawa bardzo postać. Jak więc widać, wieczór płynął bardzo sympatycznie, niestety sztywny pan zastępca menedżera o 11tej zarządził ciszę nocną i wysłał wszystkich do łóżek (!!!).

Ostatni dzień zaplanowaliśmy na Lake Louis, nad którym pieją wszystkie przewodniki i trasą, której pierwsza część zakończona jest sławną kawiarnią (tea house). Zwątpiliśmy jak uświadomiliśmy sobie, że po pierwsze jest piękna pogoda, po drugie niedziela. Zwątpienie zostało potwierdzone widokiem wieeeelkiej watahy nad jeziorem:
Po paru krokach okazało się, że wataha ma dokładnie taki sam plan jak my. Zirytowani kluczyliśmy między biegającymi dziećmi, zmulonymi nastolatkami i wypiętymi tyłkami ludzi fotografujących każdy kwiatek, w końcu zarządziliśmy odwrót i po pstryknięciu obowiązkowych fotek postanowiliśmy zobaczyć Lake Annette, jest znacznie mniejsze, mniej oblegane i dawało szansę na spokojny marsz.

Zapowiadało się dobrze, mało ludzi, przeskanowaliśmy ostrzeżenia przed grizzly i poszliśmy w górę. Trasa była lekko męcząca, ale przyjemna, spotkaliśmy nowego ptaszora (tak, jest niewyraźny, bo łaził i ciężko było go trafić):
Aż dotarliśmy do rozstaju dróg i zobaczyliśmy następujący komunikat:
W skrócie mieliśmy do wyboru albo błyskawicznie się rozmnożyć, aby było nas sztuk cztery, albo iść na przód i zbiednieć o $5000, albo zostać zeżartym przez dużego misia... Żadna z tych opcji nie wydawała się bardzo zachęcająca i po krótkiej debacie zawróciliśmy, co okazało się być dobrą decyzją, bo niedaleko za nami szła Pani Strażniczka, która, jak sądzę, by nam te $5000 zabrała ;)
W tej sytuacji wybraliśmy jezioro Moraine - tutaj nawet nie zaczęliśmy szlaku po tym, jak zostaliśmy zawróceni z parkingu, który był pełny a mnóstwo ludzi już parkowało przy ulicy. Zastanawiając się, czy dane nam będzie zrobić jakikolwiek szlak w tym dniu pojechaliśmy do Parku Yoho, z miejsca ignorując najbardziej znane Emerald Lake, podejrzewając, że historia z parkingiem bądź watahą może się powtórzyć. Szybkie kartkowanie przewodnika ze szlakami skończyło się kursem na Sherbrooke Lake. Jak to w wielu miejscach bywa, można dojść do jeziora (niecałe 4km), albo iść dalej i zdobyć wodospady. Wybraliśmy opcję z jeziorem :) Wybór był zdecydowanie dobry i bardzo polecam tę trasę. Jest praktycznie pusta, bardzo niewiele osób się na nią decyduje, bo raz, że oznakowanie jest kiepskie i łatwo można parking ominąć, a dwa, że standardowe przewodniki milczą z reguły na temat tego uroczego miejsca. A szkoda, bo trasa ponownie jest lekko wymagająca, ale przyjemna, a na końcu jest cisza, śliczne jezioro, natura i Ty.

W ten sposób pożegnaliśmy się z Rockies, zakochani, zmęczeni i szczęśliwi :) Oprócz oczywistych widoków, szlaków i natury, kanadyjskie potwory imponują organizacją. Jeżdżąc od szlaku do szlaku wiesz, na co idą pieniądze, które miliony turystów płacą co roku za przyjemność spędzenia tam czasu. Wszystko jest rewelacyjnie oznaczone, czyste i perfekcyjnie utrzymane. Oczywiście, jeśli wybierzecie nocleg w samym Jasper, czy Banff, znajdziecie się w typowych turystycznych miejscowościach ze wszystkimi plusami i minusami takowych. Jeśli zaliczycie najłatwiejsze trasy w najczęściej opisywanych punktach, będziecie kluczyć między watahą. Ale przy niewielkim wysiłku organizacyjnym, chęciach i zgłębieniu tematu, można łatwo to wszystko ominąć, a przynajmniej zminimalizować. Dla każdego coś miłego, wystarczy tylko się trochę przygotować. Przeczytałam, że większość turystów nie wychodzi poza, pi razy oko, dwa kilometry od drogi, więc zwykle wybór nieco trudniejszej/dłuższej trasy już robi różnicę. Nam się bardziej podobał Park Jasper - nie wiem czy to kwestia bliskości Calgary, czy tego, że w Banff byliśmy w weekend, ale Jasper wydało nam się mniej oblegane i zatłoczone.

Wróciliśmy do naszego ulubionego hostelu w Calgary, zrobiliśmy pranie, które hostel oferuje za darmo (nawet swoich środków piorących nie trzeba mieć) i z ogromną ulgą wzięliśmy porządny prysznic :))) Pan Właściciel zaoferował nam transport na stację Greyhounda za cenę benzyny, co znacznie nam ułatwiło sytuację i nie musieliśmy taszczyć dwóch wielkich waliz publicznym transportem. W południe następnego dnia  ruszyliśmy na kolejną część wakacji, czyli upragnione Zachodnie Wybrzeże :)

15 komentarzy:

  1. Foty takie, że wyglądają, jak byscie się copy paste wstawili ;) Taka niebieska woda nie istnieje! woda w jeziorach jest szarobura i basta :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Pięknie! Naprawdę fantastycznie. Cieszę się bardzo, że Góry Skaliste takie na Was wrażenie wywarły. Są niesamowite.
    Jedna nauczycielska uwaga: Lake Louise (nie Louis).
    Spotkania z niedźwiedziami - fantastyczne. Czy one nie wyglądają nieco "krowio"? Ale za to jak potrafią pędzić. Nie wyglądają na takie zwinne jak są.
    Pozdrowienia. Alicja

    OdpowiedzUsuń
  3. swietna wyprawa, obydwoje czytamy na biezaco w krotkich przerwach pomiedzy roznymi fazami remontu, wiec na komentarze nie bardzo jest czas i/albo sily...

    Fajnie ze Wam sie podoba i jak na razie pogoda dopisuje, oby tak dalej! Zdjecia super, rzeczywiscie jak fotomontaz albo photoshop :) Tylo uwazaj w ktora strone zakladasz "hood" na obiektyw bo na niektorych zdjeciach Ci sie czarne rozki zrobily. Nie jestem pewna czy to od tego ale tak wyglada.

    Udanej dalszej czesci podrozy i bawcie sie dobrze!

    OdpowiedzUsuń
  4. No, no robicie mi coraz wiekszego smaka:))))) Cudnie!

    OdpowiedzUsuń
  5. A ja myślałam, że Plitwickie, to super jeziora :-)
    Boskie te widoczki. Ale niedźwiedzie przerażające. I chociaż nie lubię tłumów, to pewnie wolałabym iść w grupie z nadzieją, że jak niedźwiedź zaatakuje, to nie mnie ;-)

    OdpowiedzUsuń
  6. barbaro: no dobra, przyznaję się, tak naprawdę siedzimy w Toroncie i ćwiczę photoshopa ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Alicja: a faktycznie, zapomniałam o "e" :) Wyglądają na wolne, ale czytałam, że skubańce potrafią biegać ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. kobieto pracująca: cieszę się, że wpadacie :) Co do zdjęć, to...khm... my nie mamy hooda :( Miałam kupić przed wyjazdem i tak mi zeszło, że w końcu nie kupiłam. Tak podejrzewałam właśnie, że te czarne rogi się z powodu jego braku robią, muszę w końcu upolować, a póki co część zdjęć ma czarne rogi :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Monika: planuj następne wakacje ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Aga: tam gdzie było ostrzeżenie przed grizzly odczuliśmy powagę sytuacji, bo to juz nie było zalecenie, tylko nakaz pod groźbą grzywny. Ale wcześniej chodziliśmy nawet bez dzwonków i sprayu, co pewnie było by uznane za dość lekkomyślne, ale naprawdę ciągle z rana, zaspani, zapominaliśmy kupić dzwonków i w końcu nie kupiliśmy wcale, a niedźwiedzie nam na drodze nie stanęły :)
    Teoria na temat grupy bardzo oryginalna, hahaha :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Widziałam, jak niedźwiedź przeskakiwał przez rów. Kilka momentów po tym, jak go obserwowałam i porównałam do krowy: takie leniwe żucie trawy i poruszanie się. I nagle: hop, siup, jak młoda kózka. Normalnie nie do wiary. Potem ktoś mi powiedział, że potrafią biec jak konie. Sprawdziłam i faktycznie potrafią uzyskać imponującą szybkość. I zdaje się szybciej biegają w górę niż w dół, ale i tak potrafią w sprincie być strasznie szybkie niezależnie od terenu.
    Mieliście więc szczęście bez tych dzwonków. Aż nie mogę uwierzyć, że to "olaliście", no ale faktycznie dzwonki można zastąpić głośną rozmową na przykład, czy śpiewem.:) Nie są więc konieczne, ale sama idea jest ważna. Ja już wiem, że nie chciałabym natknąć się na misia na trasie i być zaskoczona.
    Bardzo już czekam na opisy z zachodu, i na Wasze przygody. A nawet jak nie ma ich, to przynajmniej wiem, że przeżyliście te Góry Skaliste.
    Macie wspaniałą przygodę i chyba Wam wrażenia rekompensują nawet tę podróż autobusem na siedząco.
    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  12. Hmm, czarne katki z powodu braku hooda sie raczej nie robia, zazwyczaj sie robia jak sie ma hood tylko nie jest zalozony w dobra strone. Jak nie macie, to nie wiem z czego sie robia. Macie jakis filtr zalozony na obiektyw? Jak tak to sprobuj bez filtra w sloncu cos zrobic. A jak nie, to nie wiem co to moze byc, ale mam nadzieje ze zniknie. Powodzenia

    OdpowiedzUsuń
  13. wlasanie wrocilismy z wycieczki do lassen, gdzie rowniez rzezilam jak zboczeniec:) a tu prosze jaka niespodzianka:) milo mi, ze moje zdjecie bylo inspiracja. mam nadzieje, ze wasz dalszy ciag wycieczki w innych rejonach BC rowniez bedzie pelen wrazen i zadowolenia.

    OdpowiedzUsuń
  14. aha - wy moze wy macie jakis gruby filtr na obiektywie?

    OdpowiedzUsuń
  15. extra klimaty i zajebiste fotki. juz nie moge sie doczekac kiedy my tam wyladujemy, czyli za jakies 10 dni:)

    pozdrowienia od calej ekipy!

    OdpowiedzUsuń