środa, 31 sierpnia 2011

Nasz pierwszy szlak, czyli dajcie mi tlenu

Jak już wspominałam w poprzedniej notce, zanim zameldowaliśmy się w schronisku, poszliśmy zaliczyć nasz pierwszy szlak. Bardzo blisko Jasper i naszego schroniska znajduje się bardzo charakterystyczny punkt Parku Narodowego, czyli góra Edith Cavell. Ma 3 363m n.p.m. i przez Indian nazywana jest Białym Duchem. Obecna nazwa została nadana w hołdzie brytyjskiej pielęgniarce, która pomagała w ucieczce więźniom w Belgii podczas niemieckiej okupacji podczas I Wojny Światowej.

Na początek jestem winna małe wyjaśnienie. Otóż ja nie przepadam za chodzeniem po górach. Bardzo nie przepadam. Myślę, że trauma wzięła się z wycieczek szkolnych z szaloną Panią od Geografii, która zwykle spacer po górach zmieniała w kolejną lekcję w-f. A ja pomimo uprawiania różnych sportów jestem kiepska w chodzeniu pod górkę, na dodatek jakoś nie łączyłam nigdy faktu rzadszego powietrza z sapaniem i na dzień dobry się wkurzałam, że nie mam kondycji. Inna sprawa, że jestem niecierpliwa i mi się szybko nudzi, więc jak wychodziłam z kolejnego zakrętu i widziałam kolejny identyczny krajobraz, to dostawałam szału i przestawało mi sie podobać. Zapytacie więc - po jaką cholerę pojechałaś na wakacje w góry i to w dodatku nie niskie, delikatnie mówiąc??? Zazdrość. Zwykła ludzka zazdrość :) Czytam blogi, oglądam niesamowite zdjęcia, które ludzie mają w górach i też tak mi się zachciało. Wleźć gdzieś i zobaczyć to wszystko na własne oczy, a nie tylko na zdjęciach. I tak oto zazdrość nie tylko zapędziła mnie w Rockies, to jeszcze kazała się wspinać :)))

Wybierając szlaki kierowałam się trzema źródłami: przewodnikiem po Albercie z serii Moon, internetm i książką "Don't waste your time in Canadian Rockies" autorstwa Kathy i Craiga Copeland. Ostatnia pozycja jest dla bardziej zaawansowanych wędrowców, ma dużo długich i trudnych tras, ale też się przydała, mając dodatkowo ocenę tras ilością stópek. Poniższa była oceniona na dwie z czterech, oceny są zarówno pod kątem widoków jak i obłożenia turystami.

Góra Edith Cavell jest blisko Jasper, a prowadzi do niej droga, która według Google jest w zimie (do kwietnia) zamknięta.
U podnóża jest parking i toaleta. Tutaj spotkało mnie pierwsze zaskoczenie - nie wiem jak oni to robią, ale te toalety nie śmierdzą. No dobra, fiołkami też nie pachną, ale nie ma tego koszmarnego smrodu, który często towarzyszy tego typu przybytkom. Na dodatek są na tyle przestronne, że się można w nich przebrać, zawsze jest papier i odkażacz do rąk. Są w każdym mniej lub bardziej turystycznym miejscu, na każdym parkingu rozpoczynającym szlak itd. Pomyślałam "Jeśli tak wygląda kanadyjska dzicz, to ja zupełnie nie mam nic przeciwko" :) Przy szlaku są mapki z opisem miejsca i kilkoma opcjami do wspinaczki. My zdecydowaliśmy, że nie tykamy niczego trudniejszego niż "moderate" czyli średnie i dłuższego niż 12-15km.
Trasa Edith Cavell jest przez przewodniki określana właśnie jako moderate i opcja, na którą się zdecydowaliśmy miała nieco ponad 7km i jakieś 390 metrów wzwyż. Nasz wybór zaznaczyłam na czerwono.
Nie wiem czy kiedykolwiek byłam na wysokości, z której zaczynaliśmy wyprawę, w każdym razie początek szlaku był łatwy i przyjemny. Pomimo to po jakichś 200m...
Od tamtego dnia nazywaliśmy to sapkiem :) Dyszałam jak szczęśliwy szczeniak i prawie już się załamałam, że bieganie nic mi kondycyjnie nie pomogło, jak Pan Koala mnie uświadomił na jakiej wysokości jesteśmy i nasze organizmy nie są przyzwyczajone do zmniejszonej dawki tlenu i to normalne. Ok, ustaliliśmy spokojne tempo i poszliśmy dalej. Celem był punkt widokowy na anielski lodowiec ("Angel Glacier") i leżące pod nim jeziorko.

Po drodze spotkaliśmy kumpli lub też też kumpele. Z jedną się nawet zaprzyjaźniłam :)

Koleżanka powyżej to coś bardzo podobnego do popularnego w Toronto chipmunka, ale wyczytałam w ulotce, że właśnie się zapoznałam z Golden-mantled Ground Squirrel, czyli z polska Złoto-płaszczowym susłem, czyli nie mam pojęcia jak się kumpela po polsku nazywa. Chyba są dokarmiane przez turystów, gdyż jej wzrok mówił jedno "Orzeszek...? Orzeszek...? Proszę...?" :)))

Następnie zawołała nas Pika, czyli Szczekuszka amerykańska (swoją drogą, czy my nie możemy mieć prostszych nazw? Pika tak ładnie brzmi...), z rzędu zajęczaków.
Pisząc "zawołała" mam na myśli dosłownie - wydawała śmieszne dźwięki, które przez dłuższy czas przypisywałam ptakom :) Skubana była niesamowicie szybka, ale udało się ją uchwycić na paru zdjęciach.

W pewnym momencie droga zmieniła się w nieco trudniejszą. I jeszcze nieco trudniejszą. Aż w końcu wspinaliśmy się ostro w górę, dysząc jak dwoje zboczeńców, klnąc na  czym świat stoi i zastanawiając się, co nam odbiło i dlaczego nie pojechaliśmy nad morze ;) Z perspektywy jednak, to podejście mi się bardziej podobało niż stałe, monotonne "w górę". Po minach widać, że momentami było wymagająco:
Po drodze pstrykaliśmy ładne widoczki:
Widoczki nie były najbardziej oszałamiające, jak się później okazało, ale jak na pierwszy raz i tak nas zadowalały. Oprócz gór, mija się łąki, które ponoć w lecie są wypełnione alpejskimi kwiatami. Chyba w czasie, w którym byliśmy tych kwiatów jest mniej, ale kilka i tak przykuło nasz wzrok:

W końcu dotarliśmy do punktu widokowego:

Anielski lodowiec:
Ponieważ powoli zachodziło słońce, ruszyliśmy z powrotem, przedłużając sobie trasę o bliższe zapoznanie się z "podlodowcowym" jeziorkiem.
Spotkaliśmy świstaka:

Nie wiem, czy to zależało od godziny - zaczynaliśmy w okolicach 16:30, a kończyliśmy chyba o 19tej, ale było bardzo niewielu turystów. Spotkaliśmy parę osób, pozdrowiliśmy, ale bez większej przesady. Większość robiła jednak tę łatwiejsza wersję do jeziora i z powrotem. Przekonaliśmy się, że moderate jest maksem naszych możliwości i już wiedzieliśmy, że żadnych trudniejszych nie powinniśmy tykać. Satysfakcja z osiągnięcia celu, spotkanie zwierzaków na wyciągnięcie ręki tuż przy drodze, były niesamowitym przeżyciem i przekonał mnie, że zazdrość może też motywować do pozytywnych rzeczy :)

W drodze do hostelu zapoznaliśmy się z czymś, co nazywane jest "bear jam", czyli misiowym korkiem. Otóż w Rockies mnóstwo zwierząt wałęsa się blisko drogi i co jakiś czas spotyka się bandę zaparkowanych samochodów i ludzi robiących zdjęcia. Z reguły oznacza to misia, albo inne zwierzę. My chyba mieliśmy szczęście, bo przy naszej drodze trafiły się aż trzy różne zwierzaki:


W końcu dotarliśmy do schroniska i uszczęśliwieni pierwszym dniem poszliśmy spać, nie mogąc się doczekać co jeszcze się wydarzy i jakie jeszcze zwierzaczory uda się nam "ustrzelić" :)

19 komentarzy:

  1. super relacja! piki nigdy nie widzialam, sliczna! ja bardzo lubie chodzenie po gorach, ale przeraza mnie wizja spotkania miska na szlaku, jakos w Tatrach czy Bieszczadach, nigdy o tym nie myslalam, no ale w Polsce miskow jest jednak mniej niz w Rockies...

    OdpowiedzUsuń
  2. ja rowniez uwielbiam hiking - i naprawde uwielbiam pod tym wzgledem miejsce w ktorym mieszkam - bo tutaj mozliwosci sa ogromne, i sa trasy od najlatwiejszych do najbardziej zaawnasowanych.

    rzeczywiscie, wysokosc robi swoje, i mozna sie czasem zasapac - tym bardziej ze tam nie mieszkacie, tylko jestescie przejazdem z "nizin":) mieszczuchy:)) zboczency hehe sie obsmialam:))

    co do misi - to widze, ze napotkaliscie black bear. w candian rockies jest podobno 75 grizzli - tak dokladnie policzyli?;) -ale ich mam nadzieje, ze nie spotkacie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Haha ja tez nigdy nie przepadalam za gorami:)) No chyba, ze patrzac w gore;) a hiking owszem, ale w plaskich terenach:)))
    Ale widze, ze naprawde bylo warto zasapac sie jak zboczency:)))))
    Widoki piekne i niezapomniane!!

    OdpowiedzUsuń
  4. Hiking jest super, tez naleze do zwolenniczek. Ten w gorach to juz w ogole miodzio. Szkoda, ze tak daleko mamy do Rockies ale w nizszych (np Adirondack w upstate New York) tez mozna sie niezle nasapac.

    OdpowiedzUsuń
  5. No przepięknie! A spotkana zwierzyna - niesamowita. Pamiętam, jak po pierwszym spotkaniu z niedźwiedziem nie mogłam spać z wrażenia. To było fantastyczne zobaczyć go "u siebie" w lesie. Było to w Clayoquot Sound na Vancouver Island! Grizzly nigdy nie widziałam i chyba raczej wolę nie, ale wyglądają na zdjęciach i na filmach wspaniale. Wasza trasa była wspaniała i na pewno wrażenia są niezapomniane. Cieszę się, że nie robiliście sobie zdjęcia z misiem.
    Pozdrowienia. Alicja

    OdpowiedzUsuń
  6. Marne 2 kilometry and ziemią a Wy dyszycie jakbyście w stratosferze biegli na 100 metrów :) Trzeba się było wybrać do Kolorado - tam hotel jest na 2 kilometrach a szczyty mają po 4200...

    OdpowiedzUsuń
  7. atsanik: mnie się najbardziej susły podobały, jak przy niej kucnęłam i zobaczyłam ten wzrok i mały ruszający się nosek, to wymiękłam :)

    OdpowiedzUsuń
  8. ania_2000: grizzly nie spotkaliśmy, ale mielibyśmy szansę, gdybyśmy zignorowali ostrzeżenia, o czym wspomnę w późniejszej notce. Czarnych jest tam całe mnóstwo i to często bardzo blisko kempingów w biały dzień, co nas dosyć zdziwiło. Wyglądały jednak, jakby miały ludzi głęboko gdzieś :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Stardust: ja też lubie hiking po płaskim terenie :) Tylko potem się robi pod górkę a mnie ambicja pcha ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Monika: ten sport nadal pozostanie w gronie moich nie ulubionych, ale już przynajmniej nie znienawidzonych. Odkryłam, że mam typową "love-hate" relację z górami ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. Alicja: dziękujemy za komplementy :) Ja chciałam spotkać grizzly, ale Pan Koala jakoś nie był chętny :( Ciekawa jestem co spotkamy właśnie na wyspie, za dużo tras tam nie mamy zaplanowanych, ale w okolicy Jeziora Cowichan trochę połazimy :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Marek: i na pewno się na nie (te szczyty) wspiąłeś ;)

    OdpowiedzUsuń
  13. Faktycznie, że nawet w samym mieście Denver trudno jest oddychać jak się tam przyleci znad p.m. I kilka schodów do domu czy w domu przyprawia o zadyszkę. No ale dlatego sportowcy olimpijscy trenują właśnie tam sporo sportów. Nabierają wprawy na wysokości, potem na niższych terenach będzie to dla nich "pestką". Tam trenują kolarze, sportowcy zimowi, np. łyżwiarstwo, nawet biegi. No a w gorach Kolorado to zupełnie inna bajka. W Aspen i w Vail naprawdę człowiek znad morza czuje efekty choroby wysokościowej. Troche się robi niedobrze, po jednym drinku człowiek czuje się jakby był po 3, leci krew z nosa, boli głowa. Po 2 tygodniach mija, ale jak jeżdżę do Vail to zwykle nie czuję się tam najlepiej i trudno mi spać. Tam jest ok. 2950 m.n.p.m. w najwyższym miejscu w wiosce narciarzy. Można sobie wypożyczyć butle z tlenem na noc, podobno to świetnie robi na poprawę.
    Pozdrawiam górskich wędrowców.
    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  14. Ma Ci wstawić zdjęcie? :) Tak, wspiąłem się.

    OdpowiedzUsuń
  15. Koalowa - a ja już sobie wmówiłam - bo znam Twój stosunek do gór, że to z miłości do Pana Koali się wspinasz ;)

    OdpowiedzUsuń
  16. Jest możliwe, że Marek sobie zrobił zdjęcie z tych szczytów na które dojeżdża kolejka - albo na które prowadzi fajna asfaltowa droga. Np. na Mount Evans (szczyt) można spokojnie dojechać ......samochodem. No tak, to w końcu jest Ameryka. Szczyt ma ok. 4340 metrów n.p.m. Na inny szczy można dojechać kolejką alpejską (jest to Pikes Peak). I stoisz sobie, człowieku, na samiutkim szczycie. W tyle inne wielkie góry, a Ty sobie "wlazłeś" na szczyt znacznie wyższy niż Rysy czy Gerlach.
    Mam nadzieję, że Marek wszedł tak jak i ja weszłam na Pikes Peak. Podróż 3-dniowa co prawda, ale wspaniała!
    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  17. barbaro: powiedzmy, że po części miłość była też powodem, nie będę burzyć Twej romantycznej wizji ;)

    OdpowiedzUsuń
  18. Alicja: na tak wysokie góry się na razie nie porywam, ale kto wie gdzie mnie poniesie :)

    OdpowiedzUsuń