czwartek, 14 lipca 2011

Dużo wysp, a ściślej 1000

No dobra, koniec obijania się, czas na dalszy ciąg naszego poprzedniego weekendu. W ogóle muszę przyspieszyć, bo jeszcze ze dwie notki mnie czekają, w ostatni weekend znowu wybyliśmy (tym razem w obrębie Toronto), pomarudzić na robotę chciałam, tematy sie piętrzą, a ja się obijam ;)

W niedzielę postanowiliśmy odwiedzić Kingston, o którym czytałam, że ładne i historyczne, a na dodatek w pobliżu stateczkiem na rejs można popłynąć. Wszyscy, ale to wszyscy się rozpływali z zachwytu nad tysiącem wysp, więc byliśmy podekscytowani wyprawą. Do dyspozycji mieliśmy znowu Corollę - mocno fuksiarsko, bo nie dość, że samochód próbowaliśmy zarezerwować bodajże tydzień przed, co graniczyło z cudem, to jeszcze znowu nam się trafił darmowy upgrade. Znowu nie wyruszyliśmy o świcie ;) Wybraliśmy rejs godzinny, startujący z Ivy Lea - jako alternatywę mieliśmy rejsy z Gananoque, 1,5h albo 3h. Ten pierwszy to chyba to samo co my mieliśmy, tylko że Gananoque jest 15 minut dalej na trasie rejsowej niż Ivy Lea. Na miejscu czekał taki stateczek:


Znaczy czekał na wcześniejszy rejs, stąd my postanowiliśmy się zrelaksować i złapać trochę słońca:

Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, więcej ja się wystawiałam i łapałam niż Pan Koala :)

W końcu nadeszła nasza kolej i po odstaniu swojego w turystycznej kolejce (uch) wsiedliśmy podziwiać widoki:

A nad głowami łopotały połączone flagi dwóch najlepszych sąsiadów ;)
1000 wysp leży w miejscu, w którym Jezioro Ontario zmienia się w rzekę St Lawrence. Wyspy mniejsze i większe są tworami polodowcowymi i jest ich naprawdę ponad 1800. Od XVII do połowy XIX wieku rzeka była główną trasą handlową w głąb Kanady, którą przewożono futra, ale również podróżowali nią misjonarze i wcześni podróżnicy. Legenda mówi, że wyspy powstały z płatków niebiańskiego kwiecia, które spadło na ziemię. Przez rzekę przebiega granica ze Stanami, więc znowu mieliśmy okazję widzieć Most do Raju ;)))
Wzdłuż rzeki i na wyspach są prywatne posiadłości, mniej lub bardziej wzbudzające zazdrość :) Fajnie jest mieć na przykład taki domek:
Niektóre wyspy są tak malutkie, że dom ledwo się mieści:
Niektóre mieszczą kilka znacznie bardziej okazałych posiadłości:
 Nie mamy zdjęcia, ale po drodze były też dwie wyspy - jedna mniejsza, amerykańska i druga większa, kanadyjska, połączone 3 metrowym mostkiem, należące do jednego właściciela. Panowie prowadzący opowieść na statku twierdzili, że jak żona owego właściciela staje się zbyt nieznośna, to ją wysyła na uspokojenie do innego kraju ;))) Cała opowieść była prowadzona w czterech językach: angielskim, francuskim i dwóch odmianach czegoś skośne... tfu, azjatyckiego ;) Na dodatek słychać było tylko w środku, a nie siedzieliśmy tam cały czas. Niektóre historie musiałam więc doczytać. Na przykład o świętym Lawrence (jakie to jest polskie imię???), którego statua stoi na brzegu i jest widoczna tylko z wody. Święty został usmażony żywcem na rozkaz cesarza Waleriana w 258r. n.e. a rzekę jego imieniem postanowił nazwać francuski odkrywca Jacques Cartier w roku 1535r.
Kolejnym punktem wycieczki, w naszej wersji punktem tylko oglądanym, była Twierdza Boldt. Dłuższa wersja rejsu ma w planie zwiedzanie wyspy z twierdzą, ale u nas i tak co niektórzy by nie zostali na nią wpuszczeni, gdyż jest to terytorium hamerykańskie ;)
Twierdza została wybudowana na zlecenie George C. Boldta, znanego milionera, właściciela hotelu Waldorf Astoria w Nowym Jorku. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, zlecenie miało być dowodem miłości do pierwszej żony :) Niestety budowa została gwałtownie przerwana w 1904 roku z powodu śmierci ukochanej małżonki - Boldt nie wyobrażał sobie dalszego zaangażowania w projekt bez ukochanej przy boku i porzucił wyspę. Dopiero w 1977 roku zarządzono renowację, dzięki której możemy podziwiać budowlę do dziś.
Powiem tak - oceniliśmy, że wyspy są trochę przereklamowane. Godzinny rejs był akurat, a pod koniec wręcz trochę mi się zaczynało nudzić, więc nie wiem na ile by nam się podobał rejs trzy razy dłuższy... Jest ładnie, to na pewno, nawet bardzo ładnie, a na dodatek jest łódka i woda, czyli to co lubimy. Ale żeby tam od razu oddech tracić z zachwytu.... Punkt do zobaczenia, na pewno, ale bez większych emocji.

Z nowości, dodałam tłumaczenie bloga, ponieważ najnowszy tłumacz google jest naprawdę zaskakująco dobry. Ma spore problemy z moim pokręconym stylem i słowotwórstwem, ale zdecydowaliśmy zostawić :) Jak ktoś chce sie pobawić i potłumaczyć moje wypociny na bardziej egzotyczne języki, serdecznie zapraszam :)

35 komentarzy:

  1. Laurencjusz. Imieniny - 8 stycznia ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ładne zdjęcia tym nowym obiektywem :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Marek: a dziękować :) Do Twojej lunety to się nie umywa, swoją drogą, dajesz radę utrzymać duży zoom, czy raczej statyw?

    OdpowiedzUsuń
  4. Laurencjusz tudziez Laurenty ale najbardziej polsko brzmiacy odpowiednik to Wawrzyniec...

    OdpowiedzUsuń
  5. Koalo, ja nie mam dużego zooma :( Mam marne 300mm...

    OdpowiedzUsuń
  6. Oczywiście, że Wawrzyniec to słowiański odpowiednik Laurencjusza. Pień etymologiczny ten sam - "laur". Kto nie czytał Ani z Zielonego Wzgórza po polsku? Przecież tam roi się od kanadyjskich nazw geograficznych po polsku. A więc, Zatoka Św. Wawrzyńca, rzeka Św. Wawrzyńca i tak dalej. Wszystko co Lawrence po angielsku (Laurent po fr.) to Wawrzyniec po naszemu!
    Piękna wycieczka, podobne wysepki są w BC, tylko blisko Vancouver to nie aż tyle na raz. I też jedzie się promem, albo z samochodem (drożej), albo bez (całkiem tanio).
    Ciekawa jestem jakie były te dwa azjatyckie języki wyjaśnień? Czyżby mandaryński i japoński? Warto nauczyć się odróżniać, poważnie. Macie teraz wielką szansę w Toronto. Jak teraz, to w Szkocji może być za późno. I błagam, nie pytajcie po co Wam się to w życiu przyda. Obiecuję, że jeżeli macie zamiar być kiedykolwiek w świecie businessu, to się przyda.

    Opisujcie dalej wycieczki, opisy są ciekawe.
    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  7. Odroznianie sie przyda? Rozumienie, byc moze, choc tez watpie.

    OdpowiedzUsuń
  8. martinkemp: no i wszystko jasne, dzięki :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Marek: aaaa, bo ostatnio Koala czytał Twojego bloga z okazji startu Atlantisa i pokazał mi zdjęcie kolesia z taką ogromną lunetą robiącego zdjęcia i myślałam, że to Ty :) A wracając do pytania, utrzymujesz maksymalny zoom? Bo my mamy wszystko ruszone :(

    OdpowiedzUsuń
  10. Alicja: w ogóle nie wpadłam na to, że to to samo, choć teraz wydaje się to być oczywiste :) Nie wiem co to były za języki, jeden bardziej szeleścił :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Anonim: wiesz, przyjdą Chińczycy i nas wykupią, to może i języka warto się uczyć ;)

    OdpowiedzUsuń
  12. odróżnianie się przyda! JEŻELI ma się jakiekolwiek aspiracje na na przykład zawarcie kontaktu z kimś przez rozpoznanie właśnie języka. A tak się na świecie zdarza. Chyba przyjemniej jest nam, jak ktoś nas poznaje po języku jako Polaków, a nie rusków? Nie ma się więcej dla kogoś takiego sympatii, pewnego uznania? Czemu to ma nie działać niby w inną stronę? A poza tym to japoński i mandaryński czy kantoński są tak niesamowicie RÓŻNE od siebie, że przy minimalnym wysiłku najtępsza głowa to zrobi.

    Rozumienie mandaryńskiego oczywiście się do niczego nigdy nie przyda, Anonimowy ma rację. Naturalnie! Tak trzymać! I siedzieć u siebie na miedzy z Mućką!

    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  13. Alicja: jasne, że te języki były rozróżnialne, i bardzo prawdopodobne, że jednym z nich był mandaryński. Natomiast są to chyba dość trudne języki, najpierw w końcu muszę się na hiszpańskim moim ulubionym skupić :)

    OdpowiedzUsuń
  14. Toż mówię, że nie wszyscy mają się uczyć, ale nauczyć się rozróżniać to pestka ( a przyda się). A jak Chińczycy będą zamykać fabryki w których europejczycy kiedyś byli dyrektorami, to hiszpański raczej może jedynie przeszkodzić. Uczcie się ludzie azjatyckich języków, jak chcecie przetrwać w tym wieku.:)
    "Dość trudne języki" to raczej względna ocena, bo polski jest jednym z najtrudniejszych. Oczywiście, mandaryński zalicza się do tej najtrudniejszej grupy ( w której jest zresztą polski i rosyjski!), więc nam nie straszny. Już wiem, bo się sama za to zabrałam już 2 lata temu.

    Pozdrawiam, Alicja

    OdpowiedzUsuń
  15. Alicja, nauka mandarynskiego to chyba Twoje hobby albo wymog zawodu jaki wykonujesz? Bo chyba nikt, kto nie musi, nie bierze sie za nauke wlasnie tego jezyka?;)))
    A jednym z tych jezykow na statku mogl byc wietnamski? Bo ich tutaj tez "jak mrowkow":)

    OdpowiedzUsuń
  16. Monika: ja niestety praktycznie nie rozróżniam Azjatów, a na pewno mam z tym problem. Wydaje mi się, że byli na statku Wietnamczycy, ale ręki sobie za to uciąć nie dam. Jestem natomiast na 98% pewna, że byli Chińczycy.

    OdpowiedzUsuń
  17. Moniko, hobby jak hobby, w pracy na 100% przydaje się. Nie wiem zresztą w jakim zawodzie dzisiaj znajomość jednego z języków Chin nie przydałaby się.
    I właśnie jest wręcz przeciwnie: sporo ludzi którzy nie muszą, uczą się języków Chin. Przykład? Prawie wszystkie szkoły średnie zachodniego wybrzeża Kanady i USA oferują te języki jako jeden z wyboru języków obcych. Czyli żadnego przymusu nie ma. Języki te są też oferowane do wyboru w szkołach (o dziwo!) na Florydzie etc. Znajomość języka azjatyckiego jest bez wątpienia jedną z konieczności dla młodego pokolenia - tak jak jest już zaznajomienie się z komputerami.
    Znajomość takiego języka da kandydatowi przewagę nad innym w staraniu się o pracę, na przykład. Dla mnie jest to wszystko tak oczywiste, że aż głupio mi to pisać i nie wiem czy zapytałaś to jako żart czy nie.

    To mógł być oczywiście wietnamski, zakładając. że podróżuje tam więcej Wietnamczyków niż ludzi pochodzenia chińskiego lub japońskiego. Mógł też być koreański!
    Pozdrawiam, Alicja

    OdpowiedzUsuń
  18. Koala, ja tez nie rozrozniam "skosnych", jedynie wyroznie Filipinczykow, maja specyficzne nosy i szczeki;)))

    Wiesz Alicja, rozumujac tym tokiem, to w szkolach srednich jest takze oferowany jezyk polski! Mysle, ze mozna zdobyc kredyt z jakiego tylko jezyka sie chce. To o niczym nie swiadczy. Przymusu oczywiscie nie ma. I nie porownuj koniecznosci znajomosci komputerow ze znajomoscia jezyka azjatyckiego wsrod mlodego pokolenia, bo jednak nie jest to na tym poziomie (jeszcze nie!)Nie wiem o czym piszesz nawiazujac do przewagi w staraniu sie o prace jak sie zna ktorys z jezykow Azji? Na pewno nie sa to realia Ontario!!! Mozliwe, ze w niektorych azjatyckich kompaniach i w British Columbia? I nie znam nikogo kto sie dobrowolnie uczy chinskiego na przyklad! Pisalam to serio, NIE jako zart!!

    OdpowiedzUsuń
  19. Moniko, to nie żyjesz chyba w świecie globalizmu, a raczej piszesz, jakbyś była z prowincji czyli z małej wioski gdzieś w Ontario.
    Jeżeli masz ochotę, to sprawdź ile publicznych szkół w Toronto oferuje uczniom naukę mandaryńskiego, kantońskiego, japońskiego i porównaj to z podobnymi ofertami nauki języka polskiego w szkołach publicznych (nie w polskich szkołach prywatnych). Chyba praktycznie każda szkoła w Toronto (tak!!!) takie języki oferuje. Kobieto, obudź się.

    To wyrażenie "skośnych" mówi mi więcej o Tobie niż cały Twój tok słowny. I ta fraza o nosach i szczękach! Człowiekowi ręce opadają przez takie podejście "rodaków" do świata. Mam nadzieję, że będziesz to pamiętać, jak będziesz kiedyś służącą zamożnej Chinki w Ontario, albo Twoje dzieci jej dzieci.....

    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  20. Alicja, na tym zakoncze, bo mi szkoda klawiatury mojego pracowego komputera, serio:) Domowego laptopa zreszta tez!

    OdpowiedzUsuń
  21. Bardzo dobrze, i uważaj na tych skośnookich przy okazji! Bez zrozumienia!
    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  22. Moniko, w azjatyckich "kompaniach"? Tobie chyba brakuje polskiego za bardzo, skoro tak kaleczysz. Może więc zapisz się gdzieś na polski, ale nie sądzę, żeby było to takie proste. Prędzej uda Ci się zapisać na mandaryński, bo oferowany jest wszędzie w Waszej prowincji.

    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  23. Zabawne sa te teorie o tolerancji od kogos, kto pisze o 'ruskach' (z malej litery).
    "Nie wiem zresztą w jakim zawodzie dzisiaj znajomość jednego z języków Chin nie przydałaby się." W moim zawodzie (programista) przez 10 lat na razie nie zdarzylo sie, zebym zalowal...

    OdpowiedzUsuń
  24. Zdecydowanie wpadka z tymi "ruskami". Na pewno powinnam była napisać "Ruskami"! Poważnie.
    A programista z azjatyckim językiem to by mógłby lepiej zarobić na przykład w Singapurze, gdzie pensje takowych były i są niezłe. W mojej firmie każdy dodatkowy język u kogokolwiek to min. 10K do góry. Firma jest bardzo duża, światowa, macki ma praktycznie wszędzie. I do tego jest poważna. A więc, do dzieła.

    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  25. Koalo - tak, utrzymuje, ale w aparacie ustawiam żeby przypadkiem mniej niż 1/200 sekundy nie używał z tym obiektywem i w razie czego zwiększał ISO. Wasz tez ma chyba stabilizację? To trochę pomaga jak to co fotografujemy jest nieruchome a powodem rozmazania jest drżenie ręki. Natomiast jak to co fotografujemy jest w ruchu to niestety tylko krótki czas naswietlania pomoże, ale ten zalezy od ilości światła, czułości aparatu i jasności obiektywu. Mój jest niestety dosc ciemny (F/5.6 na 300 mm), wiec musze koszystac z większego ISO a to wprowadza szumy. Zbieram sie na kupno lepszego obiektywu, ale ciagle mam problem natury ekonomicznej - czy mozliwosc zrobienia zdjęcia w trochę trudniejszych warunkach jest warta $2K (najtańszy dobry) do $10K (najdroższy dobry)? Za te pieniądze moze sie okazać rozsadniejsze wynajęcie fotografa...

    OdpowiedzUsuń
  26. Aha - a ten gość na zdjęciu ktore wspomnialas to miał właśnie obiektyw za $10K. Wazacy tyle, ze z niedowierzaniem patrzyłem jak robił zdjęcia bez statywu. Fotograf to jednak praca fizyczna....

    OdpowiedzUsuń
  27. Alicjo, zalamujesz mnie. Wydaje mi sie, ze probujesz miec zdanie na kazdy temat, niezaleznie od tego czy cos o nim wiesz, czy nie. W Singapurze jezykiem urzedowym jest angielski. "Niezle" pensje sa moze na poziomie Azji, ale porownujac do Kanady czy USA nie robia wrazenia (~8k SKGD miesiecznie). 90% tamtejszych firm to filie zachodnich, gdzie mowi sie wylacznie po angielsku.

    OdpowiedzUsuń
  28. Anonimie, mylisz się. Co z tego, że językiem urzędowym jest angielski? Kto tam sądzisz mieszka? I czy nie wiesz, że pracodawcy w Azji bardzo sobie cenią obcokrajowców którzy mówią jednym z ich języków?
    Z tym "wyłącznie po angielsku" to żarty sobie stroisz. Niezłe pensje w firmach tych właśnie międzynarodowych są na poziomie USA- zdecydowanie.
    Dobrze, upieraj się, że nie potrzeba programistom nic oprócz angielskiego. Bardzo dobrze, i uważaj na swoją pracę, bo bardzo łatwo będzie Ciebie zastąpić jak nie będziesz szedł do przodu.
    Alicja

    OdpowiedzUsuń
  29. Odpuscmy temat, wiele wspolnego z wpisem nie ma. Ty teoretyzujesz i przytaczasz angegdotki, ja w tej branzy siedze i rozmawialem z rekruterami z kilku firm (amerykanskich) z Singapuru.

    OdpowiedzUsuń
  30. Marek: nasz też jest ciemny (F/4.0-5.6), musimy się pobawić ustawieniami dopiero. Problem się właśnie niestety pojawia jak masz coś w ruchu, w naszym przypadku zwierzaczory i ptaszory. Nie jesteś w stanie się bawić, po prostu pstrykasz i masz nadzieję, że coś z tego wyjdzie. Z tą kasą to całkowicie rozumiem, na razie zakres cenowy jest poza naszym zasięgiem, ale nawet jak będzie, to zawsze powstaje pytanie, czy nie ma czegoś lepszego na wydanie kilku tysięcy dolarów :) A oboje wiemy, że jest :)

    OdpowiedzUsuń
  31. OOO, taka własna wysepka wielkości domu to mi się podoba.No, może być jeszcze miejsce na ścieżkę dookoła domu. Bo te większe wysepki z naćkanymi gęsto domami to raczej już mniej interesujące.Nie podejrzewałam,że tam jest aż tyle wysp.Miłego,;)

    OdpowiedzUsuń
  32. Koalo - to już nawet nie chodzi o to czy nie ma czegoś lepszego na wydanie kilku k$, ale o to czy ostre zdjęcie zwierzaka jest warte $2K. Tak jak napisałem, od dawna zbieram się na zakup lepszego obiektywu ale za każdym razem trzymając palec nad klawiszem "kup" i za każdym razem myślę o lepszym zdjęciu rakiety/ptaka/zwierzaka za wielkie pieniądze i za każdym razem rezygnuję z zakupu. Gdybym może sprzedawał te zdjęcia, to inwestycja w sprzęt miałaby cel. Ale w sytuacji w której zdjęcia tak na prawdę generują wyłącznie dodatkowe koszty (dyski, albumy itp.), wyrzucanie następnych kilki k$ na obiektyw nie ma sensu. Szczególnie że byłby on raczej rzadko używany - w czasie wycieczki do Yellowstone i Grand Teton najczęściej używanym obiektywem był 35mm F/1.8 który kosztował mnie poniżej $200. I który robi zdumiewająco piękne zdjęcia. A drugi to 11-16mm F/2.8 który kosztował $600. 70-300 wyjąłem może raz żeby sfotografować niedźwiedzia. Więc nawet pod tym względem inwestycja w lepszy tele nie ma sensu...

    OdpowiedzUsuń
  33. hiih, ale flame o językach.

    To ja tylko w kwestii formalnej: W Szkocji w każdym chińskim take awayu na zamówieniach zatrudniona jest szkotka, bo oni by się nie dogadali z tubylcami ;-)

    A na uczelni wszyscy chińczycy mówią po angielsku. Innych nie widziałem, więc na razie z tą nauką to się nie pali ;-)

    OdpowiedzUsuń
  34. Hehehehe, Chińczycy pilnie uczą się angielskiego, Chiny są coraz większą potęgą, zaczynają dyktować warunki na wiele rzeczy, faktycznie, po co się uczyć chińskich języków skoro oni i tak angielskiego się nauczą! To bardzo dobre i logiczne myślenie.
    Kartagina kiedyś była wielkim mocarstwem (miastem-państwem). Jak również starożytny Rzym. Mam nadzieję, że znają Państwo jej historię, a szczególnie koniec.
    Radzę przeczytać książkę-klasyk The Decline of the West by Osvald Spengler (pub. 1921?). E tam, niech Chińczycy czytają!

    Oni już ją dawno przeczytali.:)

    Pozdrawiam,
    Alicja

    OdpowiedzUsuń