czwartek, 7 lipca 2011

Domek w dziczy, czyli nie wiemy gdzie byliśmy...

W piątek świętowaliśmy urodziny Kanady, więc siłą rzeczy w sobotę chwilę chcieliśmy pospać :) A właściwie może nawet nie pospać, ale spędzić leniwy poranek z pysznym śniadaniem (Koalowa jajecznica rządzi!), kawką i zerowym ciśnieniem na cokolwiek. W czwartek zupełnie przypadkiem się zgadałam z kolegą z pracy, że nie mamy koncepcji na sobotę oprócz klifów w Scarborough, a że kolega nie ma samochodu (nie opłaca mu się płacić horrendalnego ubezpieczenia po burzliwej młodości) i nie chciało mu się siedzieć bite trzy dni z rodzicami w dziczy, zaproponował, że pojedziemy razem w sobotę do jego chatki. Nam dwa razy takich propozycji składać nie trzeba :)

Po leniwym poranku odebraliśmy kolegę D. i pognaliśmy do domu zwanego tutaj cottage. W ogóle słowo cottage mi bardziej pasuje, bo domek to mi się kojarzy z domkiem na działce albo z domkiem w lesie gdzie 20 metrów dalej jest już działka sąsiada. Cottage brzmi tak bardziej... rozlegle ;) Miejsca tu pod dostatkiem, więc często ludzie posiadają nie tylko domek i działkę z grillem tylko po prostu kawałek ziemi, która im dalej na północ tym tańsza. Nie mamy bladego pojęcia gdzie dokładnie byliśmy :) Kolega mieszał z trasą parę razy "oj, tu mieliśmy skręcić, ale spokojnie, jedź dalej, później odbijemy"), ja się zgubiłam bardzo szybko, Koala w końcu też, więc póki co wiemy, że byliśmy około 125km na północny-zachód od Toronto ;)

Domek sam w sobie był prosty i skromny, a dookoła był... las. Po prostu las i krzaki i dwa stawy wykopane przez D. i jego ojca i strumyk i zwierzaki i fruwające tałatajstwo, innymi słowami - cisza, spokój i relaks.

Pan Koala poszedł łowić ryby, najpierw na pomoście, potem na rowerku wodnym i w końcu się udało, trzy pstrągi zostały upolowane! Pierwszy był tak duży, że D. aż krzyknął, że takiego jeszcze w tym stawie nie widział, co tylko spuchło z dumy Koalę jeszcze bardziej ;) Niestety było to na środku stawu i nie miałam aparatu, więc zdjęcia ni ma, jest natomiast Koala z wędką.
Koala polowała, a my siedzieliśmy przy ognisku (nie pytajcie po cholerę ognisko w tych temperaturach. D. po prostu lubi ogniska), gadając o firmie, o ludziach, o czasach o muzyce i skończyło się nam piwo. Podjechaliśmy małym śmiesznym pojazdem do domku i wtedy na tarasie napotkaliśmy koleżankę:
Nakarmiliśmy ją klnąc na czym świat stoi, że nie wzięliśmy aparatu, wróciliśmy po Koalę, żeby odkryć, że koleżanka nadal na nas czeka, gotowa na sesję :)

Prawie udało się nam ją oswoić, bo piła z miski jak kot ;)
A potem stwierdziła, że czas się zrelaksować:
Niesamowity zwierzak, nigdy nie karmiłam szopa w dziczy!!! Poza dziczą zresztą też nie. A do tego była taka śliczna...:) Ponieważ był dzień, podejrzewamy, że miała młode i szukała jedzenia dla nich, albo była jakoś wyjątkowo przyzwyczajona do ludzi, inaczej nie wiem skąd by się tam miała w biały dzień wziąć.

Kolibrów niestety nie widzieliśmy, choć wiemy, że są tam często - mamy jednak plan wrócić i zostać na noc, więc może drugi raz się ptaszory trafią. Widzieliśmy też chipmunka czyli taką malutką wiewiórkę, której nazwy polskiej nie znam, a jest skubana tak szybka, że nie mieliśmy szans jej złapać aparatem. Były też robale:
I całkiem ładne ćmy, które dla mnie najprawdopodobniej były ładne dlatego, że się nie ruszały... No co, nie jestem wielką fanką bratania się z fauną ;)
Ja się delektowałam spokojem podczas gdy Koala grillowała zachwycona wieelką maszyną:
Postanowiliśmy wrócić jeszcze w te wakacje, a jak będziemy duzi i bogaci to też se takiego kotydża kupimy ;) Pytałam D. czy ziemia tam jest droga (spokojnie resvaria, nie zapytałam wprost "ile daliście" :P), stwierdził że tutaj już nie. Wiadomo trochę roboty i kosztów jest z utrzymaniem, wprawdzie kosić trawy nie trzeba, ale dbać o głębokość stawu, dbać o czystość okolicy i strumyka i pewnie jeszcze mnóstwo innych rzeczy. D. uwielbia to miejsce, jeździ tam regularnie i po prostu o nie dba bo je kocha i sprawia mu to radość. Jak ktoś chce przyjeżdżać tylko na grilla to polecam większy zasób gotówki, bo opłacanie ludzi, którzy będą to utrzymywać pewnie nieco kosztuje. Rodzice D. to jedni z najbardziej spokojnych i wyluzowanych ludzi jakich spotkałam, spędzają tam 3-4 dni w tygodniu, czyszcząc, budując i oglądając golfa w TV :)

Nie wiem jak wyglądają inne kotydże w Kanadzie, ale ten wyjątkowo nam przypadł do gustu :)

7 komentarzy:

  1. Wyglada mi wiec na okolice, ktoredy sie przejezdza jadac w kierunku Polwyspu Bruce (Tobermory, pamietacie? bardzo polecalam ale to dalej) Rzeczywiscie dzicz i glusza, fajne miejsce. No i ta zwierzyna jest oszalamiajaca a ten szop to chyba czlonek ich rodziny;))) Jako ciekawostke podam, ze np w Thunder Bay skad pochodzi moj D nie mowi sie cottage a camp i tak jego siostry jezdza w weekendy "to the camp". Troche mnie smieszyl ten camp na poczatku ale juz mi przeszlo;) Fajnie jest miec cottage ale my np nie chcielibysmy byc uwiazani jezdzac ciagle w jedno miejsce, wolimy roznorodnosc. No i sa to dodatkowe koszty typu: podatki, prad nie wiem czy placa za wode, szambo i inne zwiazane z utrzymaniem. My wolimy Floryde i tam na stare lata zainwestujemy:)))) Ale fajnie jest pojechac raz na jakis czas do znajomych, wtedy odbieramy to jako super atrakcje:))) Zdjecia szopa cudne, dobry obiektyw to jest to!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale fajnie to wygląda:-) zazdroszczę chatki i lasu i łapania ryb:-) Mnie też już znowu ciągnie za miasto - w długi weekend darowalismy sobie wyjazd, bo wszysyc wyjeżdżali a my nie przepadamy za tłumami ale na ten weekend zarezerwowałam pokój w motelu w jednym z pobliskich parków stanowych - kaniony, las, rzeka... ach już się doczekać nie mogę:-))

    OdpowiedzUsuń
  3. A zdjęcia świetne, szczególnie szopa - gratuluję nowego obiektywu:-))) Ja ciągle się przymierzam do kupna dobrego teleobiektywu, ale za każdym razem jak już już mam kupić, wypada coś pilniejszego i muszę poczekać:-) Rób dużo zdjęć i wszystkie tutaj wrzucaj:-)))

    OdpowiedzUsuń
  4. Monika: faktycznie, nie pomyślałam o uwiązaniu, chyba nawet jak się chce jechać gdzie indziej to i tak głównie się jeździ do swojego domku, bo skoro się już zainwestowało... Najlepiej zainwestować tak, zeby nie było szkoda kasy ;) Szop był boski, ale pogłaskać sie nie dała, jak tylko za blisko podchodziłaś, to dawała do zrozumienia, że jej się to nie podoba :)

    OdpowiedzUsuń
  5. lotnica: w USA miejsc docelowych na takie wyprawy nie brakuje ;) Tutaj zresztą też i powiem szczerze, że jak tak patrzę na BC, bo się powoli przygotowujemy do wakacji, to zaczynam żałować, że nie pojechaliśmy jednak do Vancouver. Nie wiem jakby tam było z pracą i w ogóle, ale okolice mam wrażenie są piękniejsze niż Ontario.
    Obiektyw ten akurat nie jest specjalnie profesjonalny (choć się tak prezentuje) a do tego jest w bardzo sympatycznej grupie cenowej, czyli $200-250. Jest trochę roboty ze zmienianiem, przekładaniem filtrów, ale myślę, że to nam przejdzie jak sie już nacieszymy i będziemy rzadziej się miotać :) Następny w kolejce do zakupów jest statyw. Wywaliłam 1/5 zdjęć z długiego weekendu bo się ręka zatrzęsła na dużym zbliżeniu.
    Jak chcesz, to wrzucam nasze zdjęcia w ilościach o wiele większych niż na blogu, na Picasę, to mogę Ci prywatnie linki podsyłać :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Jasne, że chcę linki:-))) niech no zobaczę tę Kanadę pachnąca żywicą, do której chcę się wybrać natychmiast jak tylko nam się sprawy papierkowo - osobisto - zdrowotne wyklarują:-)
    mail lotnica@gmail.com
    dzięki piękne:-))

    OdpowiedzUsuń
  7. Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.

    OdpowiedzUsuń