poniedziałek, 4 października 2010

Historia pewnego koncertu

W sobotę zgarnęliśmy z biblioteki parę darmowych gazet z rozpiskami co się ciekawego dzieje w mieście, szczególnie po katem muzycznym :) Przeglądam sobie spokojnie i nagle widzę, że w lokalu Horseshoe ma być koncert The Toasters - nie namyślając się wiele, pojechaliśmy do centrum. Wnioskuję, że Queen Street, na której jest lokal jest jedną z bardziej imprezowych ulic w mieście. Imprezowo-zakupowych, bo ilość sklepów dorównywała ilości lokali i pubów. Horseshoe to pub z bardzo przyjemnym klimatem - długachna lada, wszystko w drewnie, Triumph stojące w pobliżu stołu bilardowego, jedyne czego brakowało to kolesi grających w bilard w oparach dymu papierosowego - nie wiem czy to w całej Kanadzie, czy tylko w Ontario, ale w knajpach się nie pali. Ja wiem, ciuchy nie śmierdzą i w ogóle, ale wg mnie jednak trochę szkoda, tego typu lokale tracą część klimatu.

Ceny piwa - wydaje mi się, że porównując do zarobków to wyjdzie taniej niż w Polsce. W Horseshoe jest rozróżnienie na piwo sprzedawane przed 20tą i po. I tak lokalne (np Budweiser) przed 20tą kosztuje 4,75$ za pintę (tę niesprawiedliwą, o czym zaraz), a po 20tej 5,6$. Można też kupić dzban z trzema pintami, odpowiednio za 13,50$ i 16,25$. Pinty tu mają te nikczemnie małe, czyli 473ml, bo istnieją pinty amerykańskie i angielskie. Nie muszę chyba mówić, że wolę angielskie (568ml :)). Przyszliśmy za wcześnie, byliśmy przed 20tą, a koncerty się zaczęły parę minut po 22ej. No ale do rzeczy - grać miały cztery zespoły, grały w końcu trzy. Jak tak siedzieliśmy to mieliśmy wizję, że to będzie bardzo kameralny koncert dla dziesięciu osób, bo tyle mniej więcej było z nami w lokalu. Gdzieś o dziewiątej rozsunęli kotarę i okazało się, że sala koncertowa jest ze cztery razy większa od tej, w której siedzieliśmy, więc tym bardziej zrobiło mi się smutno, jak sobie wyobraziłam te 10 osób w tak dużej przestrzeni... Nic bardziej mylnego. Ludzie zaczęli się schodzić, o 22ej już zaczynały być problemy z miejscami siedzącymi. Pierwsza kapela zagrała bardzo energetyczne ska, coś pod Yellow Umbrella, tylko bez wokalu. Druga (również ska) jakoś mniej mi przypadła do gustu, a The Toasters znowu mnie rozczarowali i następne ich koncerty albo sobie odpuszczę, albo nie będę się tak cieszyć. Grają praktycznie ten sam set od nie wiem ilu lat, wokalista sprawia wrażenie jakby odpierdalał robotę i w dodatku był z tego powodu wkurzony. Nie wiem, jakoś nie lubie tego gościa. No ale sobie potańczyłam, więc moja potrzeba posłuchania żywego ska została na jakiś czas zaspokojona :)

Zauważyłam natomiast kilka nowych dla mnie i ciekawych rzeczy:
1. Na koncercie byli ludzie, którzy wydawali się wejść tak po prostu z ulicy. Wstęp kosztował 15$, a zdarzały się grupki osób, które weszły, posłuchały jednej kapeli i wyszły. W Polsce dość niespotykane podejście, jak już jest 10zł wstępu to zaczynają się schody, a co dopiero wejść na zasadzie "O, jest koncert" i wydać kasę na coś nieznanego.
2. Obok nas usiadł chłopaczek z jakimiś notatkami - okazało się, ze studiuje Music Entertainment i ma zadanie chodzić na koncerty, robić notatki i potem coś tam będzie z tego tworzył. Śmiał się, że w sumie robi to co przed studiami, więc bardzo mu się ta opcja podoba :) Studia sa dwuletnie i po nich moze zostać dźwiękowcem, albo producentem, albo promotorem/organizatorem.
3. Ludzie od razu wyszli na parkiet i zaczęli tańczyć. Do nieznanego zespołu. Dzięki temu nie było tego głupiego uczucia, że wszyscy się gapią zamiast się bawić - część spokojnie się gapiła a część tańczyła.
4. Pomimo tego, ze zespoły były nieznane, ludzie jakoś tak bardziej sympatycznie reagowali. Generalnie widać było, że ludzie przyszli NA KONCERT, a nie, że ten koncert jest przy okazji picia piwa.
5. Pomiędzy stolikami regularnie krążyła kelnerka uzupełniając zamówienia, więc przy barze nie byliśmy ani razu. Nie wiem ile ta biedna dziewczyna zrobiła kilometrów w ten wieczór, ale podejrzewam, że utarg dzięki niej był sporo większy.

Powrót do domu natomiast był trauamtyczny. Było koło drugiej, a takie tłumy widziałam tylko w niedzielę w Camden Town w Londynie. Chyba stada studentów wracały do kampusu, niewiele brakowało a morze ludzi by szło ulicą, bo na chodniku brakowało miejsca. Ja nie znoszę chodzenia w takim tłumie, a o drugiej w nocy tymbardziej mi się to nie zdarzyło...

Ogólnie wieczór był bardzo sympatyczny, podoba mi się to, że tak niespodziewanie można odkryć ciekawy koncert i na niego pojechać. Następnym razem będziemy pamiętać, żeby nieco później wyjść z domu, bo siedzenie od 19:30 w pustym pubie jest nieco bez sensu :) No, ma sens tylko ze względu na tańsze piwo ;) Myślę, że jeszcze parę razy Horseshoe odwiedzimy, bo lokal naprawdę ma klimat, a na dodatek istnieje od 63 lat i parę klasycznych gwiazd w swoich progach widział :) Stronę mają od paru lat nie uaktualnianą, ale jakby ktoś chciał zerknąć, to jest Horseshoe :)

1 komentarz:

  1. Nie w kazda sobotnia noc takie sa tu tlumy na ulicach. Wy sobie akurat wybraliscie noc, kiedy w Toronto dzialo sie Nuit Blanche http://www.scotiabanknuitblanche.ca/home.shtml
    - calonocna impreaza artystyczna, kiedy to mnostwo ludzi sie przewala ulicami Toronto. Ja tez nie przepadam za tlumami dlatego sie nie wybralismy. Pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń